Próbuję się wczuć w myśli i uczucia, jakie musiały się kłębić w głowie Svena Hannawalda, kiedy wyciąg narciarski unosił go ku szczytowi skoczni w Harrachovie, a wokół śmigały - niczym pociski - śnieżne, oblodzone kule
Gest Kozakiewicza i gest Hannawalda wyrażały protest wobec nietolerancji
Niemieckiego skoczka zajadle bombardowali polscy... No właśnie, kto? Kibice, miłośnicy podniebnych lotów, sympatycy Adama Małysza? Ejże, jacy tam kibice! To był ordynarny przejaw barbarzyństwa. Skandal w Harrachovie prowadzi do refleksji ogólniejszej natury. Przecież ów wybryk nie wziął się z próżni. Narastał na podłożu nienawistnego szowinizmu, błędnie branego za ekspresyjny przejaw uczuć narodowych. A to dwa zupełnie odmienne pojęcia. Nie należy ich mylić.
Przeciwnik czy wróg?
Pamiętam gorące spory, jakie w 1982 r., w głuchą noc stanu wojennego, toczyliśmy z ukrywającym się Aleksandrem Hallem. Czy sprzyjać polskiej reprezentacji, z powodzeniem grającej na mistrzostwach świata? Olek, sam kibic przysięgły, obawiał się, że reżym generała Jaruzelskiego bez pardonu zdyskontuje ewentualny sukces piłkarzy, wprzęgając go w rydwan nachalnej propagandy. Ja dowodziłem, że przecież zawodnicy mają na koszulkach napis "Polska", a nie "PRL" czy tym bardziej "PZPR". A poza tym, cóż to szkodzi, jeśli w ponurych czasach dostarczą znękanym rodakom odrobinę radości, nieco rozświetlą dookolną, przytłaczającą szarość. Na propagandę zaś normalny, myślący człowiek po prostu machnie ręką, zwyczajnie i całkiem niepolitycznie ciesząc się z bramek Bońka i parad Młynarczyka. W końcu Hall przyznał mi rację i już zgodnie biliśmy przed telewizorem brawo naszym dzielnym chłopcom. Nie miało to wszakże nic wspólnego z szowinizmem. Wszyscy radowali się ze zwycięskiego w efekcie remisu z drużyną ZSRR, nie traktując zarazem sowieckich futbolistów jak wrogów Polski. Było oczywiste, że ci młodzi ludzie po prostu grają w piłkę, jak umieją najlepiej, a systemowe absurdy pozostają poza ich zasięgiem. Owszem, cieszyliśmy się bardzo, ale nie było w tym nic z mściwego triumfalizmu, który karmi się upokorzeniem przeciwnika.
No właśnie. Jakże znamienne rozróżnienie. Przeciwnik czy wróg. Duma narodowa jeszcze pozwala w konkurencie dojrzeć godnego rywala, przeciwnika, z którym nasz faworyt zmaga się do upadłego, lecz wedle wzajemnie respektowanych reguł. Tkwi w tym podejściu rys rycerski, jakaś szlachetność. Ciasny szowinizm widzi w nim już tylko wroga, zasługującego na pogardę i nienawiść. Takimi oczyma spoglądają na nieszczęsnego Hannawalda polscy barbarzyńcy, gotowi opluć go, zgnębić, wdeptać w błoto, zgoła unicestwić. Tylko dlatego, że miał czelność pokonać naszego idola, strącić z piedestału - choćby na chwilę - nasze bożyszcze. No i wykazał niedopuszczalną hardość (a właściwie to iście germańską butę), publicznie demonstrując gest dezaprobaty wobec polskiego - tym razem - chamstwa.
Kozakiewicz uciera nosa Breżniewowi
Ha! Pamiętacie pewnie, mili czytelnicy, słynny gest Kozakiewicza? Jakiż on wzbudził entuzjazm w narodzie! Przeszedł do historii, do potocznego języka, do księgi polskich porzekadeł. Ależ ten Władek utarł nosa przemądrzałym, pewnym swego Rosjanom! A przecież gest Kozakiewicza i gest Hannawalda w istocie wywodzą się z identycznego źródła. Oba wzięły się z instynktowego protestu wobec zionącej z trybun nietolerancji i widomych objawów agresji.
Różnica - przyznajmy, nie byle jaka - polega tylko na tym, że tutaj wyczerpują się motywacje Hannawalda. I nie ma żadnych innych podtekstów. Zabór pruski to już prehistoria, a wojnę i okupację hitlerowską też mamy za sobą od półwiecza. Niemcy nie tylko na nas nie dybią, ale są naszym sojusznikiem w NATO, a niebawem znajdziemy się z nimi w Unii Europejskiej.
Władysław Kozakiewicz pokazał zaś wała nie tylko stronniczym sędziom, nieuczciwym działaczom i szowinistycznej publice, ale - tak naprawdę - również sowieckiej Rosji, Breżniewowi, komunizmowi. Tak to odebraliśmy - jako niepokorny gest sprzeciwu, odwagi, niezależności. A było w tej manifestacji jeszcze coś swojsko zadziornego, ułańska fantazja, specyficzny rogaty charakter i uroczo nonszalancki styl, bo ja wiem... dawnego lwowskiego batiara, krakowskiego andrusa czy może przekornego warszawskiego cwaniaczka...
Nie był to jednakże akt szowinizmu. To był nie gest zaczepny, ale w istocie obronny. Kozakiewicz odreagował jawną wrogość otoczenia, postawił się hardo, nie stulił uszu po sobie. Co tu gadać, byliśmy z niego dumni. Tym bardziej że wystąpił przeciw aktowi szowinizmu w wyjątkowo stężonej, wielorodnej postaci. Składały się nań bowiem i wielkorosyjski nacjonalizm, i wielkomocarstwowa pycha politycznego imperium, i niezachwiane przekonanie o ideologicznej, systemowej wyższości komunizmu.
Sport w służbie totalitaryzmów
Sportowy szowinizm niejedno ma imię. Nie są odeń wolne małe narody, których wybujały, nierzadko świeżej daty hipernacjonalizm domaga się samopotwierdzenia za wszelką cenę, i nieraz owe dążności znajdują ujście właśnie w sporcie. To dzięki piłce nożnej maleńki Urugwaj zyskał światowy rozgłos i renomę w latach 20. i 30. XX wieku. To wicemistrzostwo świata w 1934 r. miało scementować kruchą niepodległość i tożsamość odrodzonej po I wojnie światowej Czechosłowacji (choć, jak się okazało, przetrwała jedynie dalsze cztery lata). To triumfy w sportach zimowych umacniały więzi narodowe Finlandii czy Norwegii. Podobne mechanizmy występowały na Węgrzech, w Belgii (gdzie wspólne występy skłóconych Walonów i Flamandów przełamywały zadawnioną obcość), a nawet w Paragwaju, wciąż leczącym stare kompleksy i urazy wobec potężnych sąsiadów, byłych najeźdźców, Brazylii i Argentyny.
Gorzej, kiedy na prosty nacjonalizm nakłada się ideologia, niekiedy z rasistowskim nalotem. To przypadek komunistycznych Węgier z czasów ponurego reżimu Rákosiego. Stalinizm w tym pokiereszowanym przez obie wojny światowe kraju przybrał wyjątkowo odrażającą, nieludzką postać. Bodaj jedyną radością znękanego, zgnojonego narodu były olśniewające sukcesy piłkarskiej złotej jedenastki. Futbol był jednak zbyt ważny dla wszechwładnej propagandy, by pozostawić go samemu sobie. Stalinowskie Węgry miały być wykute z jednej bryły ideologicznej, politycznej, nawet narodowej. Nie mogło tu być miejsca dla obcoplemieńców czy inaczej myślących. Toteż słynnemu trenerowi Scharenbekowi (Żyd!) odgórnie zmieniono nazwisko na swojsko brzmiące Sebes, napastnik Kaltenbrunner został poprawnym Hidegkutim, a fenomenalny Purczelt (prawdopodobnie Cygan z tureckimi korzeniami!) objawił się światu jako arcywęgierski Puskás.
Ów fastrygowany ideologią, a często podszyty złowieszczym rasizmem, hipernacjonalizm prawdziwie pełne wcielenie znalazł właśnie w potężnych systemach totalitarnych. Instrumentalne traktowanie sportu w nazistowskich Niemczech i sowieckiej Rosji wykazuje podobieństwa wręcz bliźniacze. Moskiewska olimpiada 1980 r. była zaledwie próbą nieudolnej kopii berlińskich igrzysk w 1936 r. Do historii przeszła furia Hitlera, ostentacyjnie opuszczającego lożę honorową, by nie musieć gratulować czarnoskóremu fenomenowi z USA, Jesse?owi Owensowi, przedstawicielowi "niższej rasy". Z kolei w wielonarodowym ZSRR starannie zacierano wszelkie odrębności. Zatem Ter-Owanesjan nie mógł być Ormianinem, Meschi - Gruzinem, Kruminsz - Łotyszem, a Błochin - Ukraińcem. Każdy z nich był tylko "sowieckim człowiekiem". Sport w tych państwach stał się bezwolnym narzędziem totalnej ideologii i takiejże propagandy.
Zbiorowa terapia
W 1953 r. polscy bokserzy triumfowali w mistrzostwach Europy, roznosząc w drzazgi "niepokonanych" pięściarzy radzieckich. Warszawska Hala Gwardii wezbrała wtedy niebywałą eksplozją entuzjazmu. Czy tak manifestował się polski nacjonalizm? Nie, to był jedynie wówczas możliwy przejaw uczuć patriotycznych. W 1968 r., po sowieckiej interwencji w Czechosłowacji, grały hokejowe reprezentacje obu państw. Po zdobyciu zwycięskiego gola czeski zawodnik Golonka runął jak długi na lód, trzepiąc po tafli wyciągniętym przed siebie kijem hokejowym. Po hali niosło się głuche "ta-ta-ta-ta", do złudzenia przypominające miarowy terkot karabinu maszynowego... I znów nie przemówił tu nacjonalizm, tym razem czeski. To był desperacki, symboliczny gest protestu.
Schyłek i kres agresywnych totalnych imperiów przyniósł walne osłabienie państwowotwórczych czy ideologicznych funkcji sportu. Stał się on przede wszystkim wielkim biznesem i jedną z lokomotyw kultury masowej. Co nie znaczy, że wyzbył się szowinistycznych skłonności i pokus. Nadal dla całych zbiorowości odgrywa rolę terapeutyczną. Może nie jest "lekarstwem na całe zło", ale koi nasze frustracje, wyzwala nas z kompleksów niższości, przesłania niepowodzenia, zaspokaja potrzebę sukcesu, który tak trudno osiągnąć gdzie indziej.
Niemieckiego skoczka zajadle bombardowali polscy... No właśnie, kto? Kibice, miłośnicy podniebnych lotów, sympatycy Adama Małysza? Ejże, jacy tam kibice! To był ordynarny przejaw barbarzyństwa. Skandal w Harrachovie prowadzi do refleksji ogólniejszej natury. Przecież ów wybryk nie wziął się z próżni. Narastał na podłożu nienawistnego szowinizmu, błędnie branego za ekspresyjny przejaw uczuć narodowych. A to dwa zupełnie odmienne pojęcia. Nie należy ich mylić.
Przeciwnik czy wróg?
Pamiętam gorące spory, jakie w 1982 r., w głuchą noc stanu wojennego, toczyliśmy z ukrywającym się Aleksandrem Hallem. Czy sprzyjać polskiej reprezentacji, z powodzeniem grającej na mistrzostwach świata? Olek, sam kibic przysięgły, obawiał się, że reżym generała Jaruzelskiego bez pardonu zdyskontuje ewentualny sukces piłkarzy, wprzęgając go w rydwan nachalnej propagandy. Ja dowodziłem, że przecież zawodnicy mają na koszulkach napis "Polska", a nie "PRL" czy tym bardziej "PZPR". A poza tym, cóż to szkodzi, jeśli w ponurych czasach dostarczą znękanym rodakom odrobinę radości, nieco rozświetlą dookolną, przytłaczającą szarość. Na propagandę zaś normalny, myślący człowiek po prostu machnie ręką, zwyczajnie i całkiem niepolitycznie ciesząc się z bramek Bońka i parad Młynarczyka. W końcu Hall przyznał mi rację i już zgodnie biliśmy przed telewizorem brawo naszym dzielnym chłopcom. Nie miało to wszakże nic wspólnego z szowinizmem. Wszyscy radowali się ze zwycięskiego w efekcie remisu z drużyną ZSRR, nie traktując zarazem sowieckich futbolistów jak wrogów Polski. Było oczywiste, że ci młodzi ludzie po prostu grają w piłkę, jak umieją najlepiej, a systemowe absurdy pozostają poza ich zasięgiem. Owszem, cieszyliśmy się bardzo, ale nie było w tym nic z mściwego triumfalizmu, który karmi się upokorzeniem przeciwnika.
No właśnie. Jakże znamienne rozróżnienie. Przeciwnik czy wróg. Duma narodowa jeszcze pozwala w konkurencie dojrzeć godnego rywala, przeciwnika, z którym nasz faworyt zmaga się do upadłego, lecz wedle wzajemnie respektowanych reguł. Tkwi w tym podejściu rys rycerski, jakaś szlachetność. Ciasny szowinizm widzi w nim już tylko wroga, zasługującego na pogardę i nienawiść. Takimi oczyma spoglądają na nieszczęsnego Hannawalda polscy barbarzyńcy, gotowi opluć go, zgnębić, wdeptać w błoto, zgoła unicestwić. Tylko dlatego, że miał czelność pokonać naszego idola, strącić z piedestału - choćby na chwilę - nasze bożyszcze. No i wykazał niedopuszczalną hardość (a właściwie to iście germańską butę), publicznie demonstrując gest dezaprobaty wobec polskiego - tym razem - chamstwa.
Kozakiewicz uciera nosa Breżniewowi
Ha! Pamiętacie pewnie, mili czytelnicy, słynny gest Kozakiewicza? Jakiż on wzbudził entuzjazm w narodzie! Przeszedł do historii, do potocznego języka, do księgi polskich porzekadeł. Ależ ten Władek utarł nosa przemądrzałym, pewnym swego Rosjanom! A przecież gest Kozakiewicza i gest Hannawalda w istocie wywodzą się z identycznego źródła. Oba wzięły się z instynktowego protestu wobec zionącej z trybun nietolerancji i widomych objawów agresji.
Różnica - przyznajmy, nie byle jaka - polega tylko na tym, że tutaj wyczerpują się motywacje Hannawalda. I nie ma żadnych innych podtekstów. Zabór pruski to już prehistoria, a wojnę i okupację hitlerowską też mamy za sobą od półwiecza. Niemcy nie tylko na nas nie dybią, ale są naszym sojusznikiem w NATO, a niebawem znajdziemy się z nimi w Unii Europejskiej.
Władysław Kozakiewicz pokazał zaś wała nie tylko stronniczym sędziom, nieuczciwym działaczom i szowinistycznej publice, ale - tak naprawdę - również sowieckiej Rosji, Breżniewowi, komunizmowi. Tak to odebraliśmy - jako niepokorny gest sprzeciwu, odwagi, niezależności. A było w tej manifestacji jeszcze coś swojsko zadziornego, ułańska fantazja, specyficzny rogaty charakter i uroczo nonszalancki styl, bo ja wiem... dawnego lwowskiego batiara, krakowskiego andrusa czy może przekornego warszawskiego cwaniaczka...
Nie był to jednakże akt szowinizmu. To był nie gest zaczepny, ale w istocie obronny. Kozakiewicz odreagował jawną wrogość otoczenia, postawił się hardo, nie stulił uszu po sobie. Co tu gadać, byliśmy z niego dumni. Tym bardziej że wystąpił przeciw aktowi szowinizmu w wyjątkowo stężonej, wielorodnej postaci. Składały się nań bowiem i wielkorosyjski nacjonalizm, i wielkomocarstwowa pycha politycznego imperium, i niezachwiane przekonanie o ideologicznej, systemowej wyższości komunizmu.
Sport w służbie totalitaryzmów
Sportowy szowinizm niejedno ma imię. Nie są odeń wolne małe narody, których wybujały, nierzadko świeżej daty hipernacjonalizm domaga się samopotwierdzenia za wszelką cenę, i nieraz owe dążności znajdują ujście właśnie w sporcie. To dzięki piłce nożnej maleńki Urugwaj zyskał światowy rozgłos i renomę w latach 20. i 30. XX wieku. To wicemistrzostwo świata w 1934 r. miało scementować kruchą niepodległość i tożsamość odrodzonej po I wojnie światowej Czechosłowacji (choć, jak się okazało, przetrwała jedynie dalsze cztery lata). To triumfy w sportach zimowych umacniały więzi narodowe Finlandii czy Norwegii. Podobne mechanizmy występowały na Węgrzech, w Belgii (gdzie wspólne występy skłóconych Walonów i Flamandów przełamywały zadawnioną obcość), a nawet w Paragwaju, wciąż leczącym stare kompleksy i urazy wobec potężnych sąsiadów, byłych najeźdźców, Brazylii i Argentyny.
Gorzej, kiedy na prosty nacjonalizm nakłada się ideologia, niekiedy z rasistowskim nalotem. To przypadek komunistycznych Węgier z czasów ponurego reżimu Rákosiego. Stalinizm w tym pokiereszowanym przez obie wojny światowe kraju przybrał wyjątkowo odrażającą, nieludzką postać. Bodaj jedyną radością znękanego, zgnojonego narodu były olśniewające sukcesy piłkarskiej złotej jedenastki. Futbol był jednak zbyt ważny dla wszechwładnej propagandy, by pozostawić go samemu sobie. Stalinowskie Węgry miały być wykute z jednej bryły ideologicznej, politycznej, nawet narodowej. Nie mogło tu być miejsca dla obcoplemieńców czy inaczej myślących. Toteż słynnemu trenerowi Scharenbekowi (Żyd!) odgórnie zmieniono nazwisko na swojsko brzmiące Sebes, napastnik Kaltenbrunner został poprawnym Hidegkutim, a fenomenalny Purczelt (prawdopodobnie Cygan z tureckimi korzeniami!) objawił się światu jako arcywęgierski Puskás.
Ów fastrygowany ideologią, a często podszyty złowieszczym rasizmem, hipernacjonalizm prawdziwie pełne wcielenie znalazł właśnie w potężnych systemach totalitarnych. Instrumentalne traktowanie sportu w nazistowskich Niemczech i sowieckiej Rosji wykazuje podobieństwa wręcz bliźniacze. Moskiewska olimpiada 1980 r. była zaledwie próbą nieudolnej kopii berlińskich igrzysk w 1936 r. Do historii przeszła furia Hitlera, ostentacyjnie opuszczającego lożę honorową, by nie musieć gratulować czarnoskóremu fenomenowi z USA, Jesse?owi Owensowi, przedstawicielowi "niższej rasy". Z kolei w wielonarodowym ZSRR starannie zacierano wszelkie odrębności. Zatem Ter-Owanesjan nie mógł być Ormianinem, Meschi - Gruzinem, Kruminsz - Łotyszem, a Błochin - Ukraińcem. Każdy z nich był tylko "sowieckim człowiekiem". Sport w tych państwach stał się bezwolnym narzędziem totalnej ideologii i takiejże propagandy.
Zbiorowa terapia
W 1953 r. polscy bokserzy triumfowali w mistrzostwach Europy, roznosząc w drzazgi "niepokonanych" pięściarzy radzieckich. Warszawska Hala Gwardii wezbrała wtedy niebywałą eksplozją entuzjazmu. Czy tak manifestował się polski nacjonalizm? Nie, to był jedynie wówczas możliwy przejaw uczuć patriotycznych. W 1968 r., po sowieckiej interwencji w Czechosłowacji, grały hokejowe reprezentacje obu państw. Po zdobyciu zwycięskiego gola czeski zawodnik Golonka runął jak długi na lód, trzepiąc po tafli wyciągniętym przed siebie kijem hokejowym. Po hali niosło się głuche "ta-ta-ta-ta", do złudzenia przypominające miarowy terkot karabinu maszynowego... I znów nie przemówił tu nacjonalizm, tym razem czeski. To był desperacki, symboliczny gest protestu.
Schyłek i kres agresywnych totalnych imperiów przyniósł walne osłabienie państwowotwórczych czy ideologicznych funkcji sportu. Stał się on przede wszystkim wielkim biznesem i jedną z lokomotyw kultury masowej. Co nie znaczy, że wyzbył się szowinistycznych skłonności i pokus. Nadal dla całych zbiorowości odgrywa rolę terapeutyczną. Może nie jest "lekarstwem na całe zło", ale koi nasze frustracje, wyzwala nas z kompleksów niższości, przesłania niepowodzenia, zaspokaja potrzebę sukcesu, który tak trudno osiągnąć gdzie indziej.
Więcej możesz przeczytać w 12/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.