W 2022 r. zgaśnie w Polsce światło i ustanie wszelka działalność gospodarcza
Za pensje zbędnych urzędników można budować w ciągu roku 830 kilometrów autostrad
W tych ekstremalnie trudnych warunkach 2,5 mln urzędników nie będzie szczędzić wysiłku, by ulżyć ciężkiej doli 15 mln bezrobotnych. To wizja całkiem realna. Realna dlatego, że bezrobocie rośnie i równocześnie rośnie zatrudnienie w administracji. Między tymi zjawiskami zachodzi bardzo wyraźny związek przyczynowo-skutkowy. W styczniu stopa bezrobocia wyniosła 18 proc., czyli była o 0,6 punktu procentowego większa niż przed miesiącem. Te 0,6 punktu procentowego oznacza, że liczba bezrobotnych wzrosła o 140 tys. osób i wynosi już 3,253 mln (w tym 1,685 mln kobiet). Tymczasem liczba pracowników administracji publicznej w trzech pierwszych kwartałach ubiegłego roku powiększyła się o 47 tys. A nie jest to rok pod tym względem wyjątkowy.
Upper class z cholewami
Sytuacja, w której jedynymi amortyzatorami wzrostu bezrobocia stają się (jak wynika z danych statystycznych) niewielkie gospodarstwa rolne i administracja (w większości miast powiatowych i niemal wszystkich gminach administracja jest największym pracodawcą), choć wydaje się rodem z Mrożka, jakoś mnie nie bawi. Zwłaszcza że wizja przyszłości, jaką można stworzyć przez ekstrapolację tych danych, jest następująca. Większość narodu to małorolni chłopi chodzący w łapciach z brzozowego łyka i uprawiający pole sochą, a upper class to bardzo ważni funkcjonariusze, którzy także chodzą w łapciach. Tyle że z cholewami. Gdzieś przecież muszą nosić pieczątki.
Nowy etat w urzędzie, czyli ośmiu bezrobotnych
Jeśli wyliczymy współczynnik korelacji dla wielkości zatrudnienia w administracji i stopy bezrobocia, to będzie on: po pierwsze - dodatni, a po drugie - bliski jedności. Każdy początkujący adept statystyki wie, że sugeruje to silny pozytywny związek przyczynowo-skutkowy (rozrost administracji powoduje zwiększanie bezrobocia). Jeżeli w naszych badaniach posuniemy się o krok i spróbujemy ustalić zależności ilościowe, wyjdzie nam, że w drugiej połowie lat 90. jeden nowo powstały etat administracyjny kosztował nas zmniejszenie liczby rynkowych miejsc pracy o osiem!
Pół miliona urzędników!
W 1992 r. (ze względu na zmiany klasyfikacji gospodarki narodowej nie ma w pełni porównywalnych danych dotyczących lat poprzednich) mieliśmy w Polsce 292 tys. rycerzy paragrafu i segregatora. Obecnie (ostatnie dane pochodzą z września 2001 r.) jest ich już 521 tys., czyli o 229 tys. więcej. I to w czasach powszechnej krytyki przerostów biurokracji odziedziczonych po komunizmie, odejścia od gospodarki nakazowo-rozdzielczej i rewolucji komputerowo-informatycznej, dzięki której wielokrotnie zwiększyła się wydajność pracy biurowej.
Co oznacza te 229 tys.? Przede wszystkim koszty wynagrodzeń w wysokości 8,3 mld zł rocznie (średnia miesięczna płaca w administracji to 3 tys. zł). Na zbudowanie dwuliniowego metra w Warszawie potrzeba - według szacunków - 6 mld zł, a na budowę kilometra autostrady - 10 mln zł. Decydując się zatem na taki przyrost zatrudnienia urzędniczego, co roku rezygnujemy z budowy metra w Warszawie lub 830 km autostrad. Nietrudno wyliczyć, że gdyby biurokrację trzymano na smyczy, Polska mogłaby być krajem o infrastrukturze drogowej porównywalnej ze Stanami Zjednoczonymi. Łatwo także zauważyć, że inwestycyjne wykorzystanie owych funduszy oznaczałoby znaczący bezpośredni wzrost zatrudnienia w sferze produkcji.
Tę zależność można przedstawić również od innej strony. Na same płace w administracji publicznej wydaje się niepotrzebnie wiele miliardów złotych rocznie. Nie są one manną, która spadła rządzącym z nieba. Pochodzą z horrendalnie wysokich podatków, które osłabiają aktywność gospodarczą i zmniejszają popyt na pracę. Wszyscy się z tym zgadzają, ciągle jednak mówią, że "w obecnej sytuacji budżetu podatków zmniejszyć nie można". To prawda, przy takim rozkwicie biurokracji - nie można.
Biurokrację produkują politycy
A przecież wynagrodzenia są ułamkiem - a chciałbym mieć ułamek tego ułamka - kosztów administracji. Ułamkiem - strasznie ludzi denerwującym - są także koszty inwestycyjne i materiałowe (szykowne siedziby, marmury, lancie itd.). Koszty są ważne, ale nie najważniejsze. Administracja jest przecież powołana przede wszystkim po to, aby wydawać publiczne pieniądze. Wzrost zatrudnienia w tej sferze jest traktowany jako wskaźnik etatyzacji gospodarki. Jeżeli zatem prof. Leszek Balcerowicz przedstawia wyniki badań wskazujących na jednoznacznie odwrotną zależność między wydatkami publicznymi i wzrostem gospodarczym oraz zatrudnieniem, mówi dokładnie to samo. Tyle że powołuje się na inny typ danych.
Biurokracja - w odróżnieniu od sektora produkcji - nie rozwija się samoistnie. "Jest rozwijana" w następstwie decyzji politycznych (czyli ustaw) oraz decyzji administracyjnych rządu. Wśród zmian ustawodawczych na pierwszym miejscu wymienić trzeba tzw. reformę samorządową oraz zmianę podziału administracyjnego kraju. Już po pierwszym roku funkcjonowania nowego systemu NIK alarmowała, że spowodował on wzrost zatrudnienia w administracji o 47 tys. osób. A potem - jak w dobrym thrillerze - było jeszcze straszniej. Na odchodnym premier Buzek podarował nam siedem nowych powiatów.
Dwa i pół miliona zadowolonych
Reforma samorządowa dała partiom niepowtarzalną szansę przerzucenia kosztów swojego funkcjonowania na podatnika. O tym, że "konfitur" trzeba szukać w terenie, wiedzą już wszystkie partie. Bardzo wyraźnie pokazuje to spór o termin wyborów i rozpoczęta kampania wyborcza.
O wielkości biurokracji - poza egoistycznym interesem partii - decyduje koncepcja rozwoju gospodarczego. Warto przypomnieć, że tak dziś krytykowane "parabudżety" (agencje i fundusze celowe) nie wzięły się z powietrza, lecz były rezultatem urzeczywistnienia koncepcji partnerstwa inwestycyjnego sektora publicznego i prywatnego. Wprawdzie trudno się dopatrzyć skutków owego partnerstwa (poza licznymi aferami), ale koncepcja powraca. Tyle że w zwielokrotnionej skali. Dlatego ze spokojem czytam o rządowych pomysłach likwidacji 23 jednostek centralnej administracji (ściślej - o zastąpieniu ich 13 nowymi, większymi urzędami). Stare się zlikwiduje, ale przybędą nowe. Właśnie ostatnio premier Miller zapowiedział utworzenie funduszu restrukturyzacji oraz funduszu zarządzania mniejszościowymi pakietami akcji i udziałów należącymi do skarbu państwa. Dodał, że rząd będzie energicznie walczył z bezrobociem, ograniczając zatrudnienie emerytów i rencistów.
Dlatego trudno oczekiwać, że w podstawowych dla rozwoju gospodarczego kwestiach, czyli w sprawie rozmiarów biurokracji, tworzonych przez nią barier, jej kosztów podatkowych, skali deficytu finansów publicznych itd., cokolwiek się zmieni. To zaś uprawomocnia prognozę przeprowadzoną poprzez ekstrapolację istniejących trendów. Na rok 2022 jest to prognoza następująca: będzie 15 mln bezrobotnych (86 proc. siły roboczej). Pozostałe 14 proc., tj. 2,5 mln osób, zatrudnionych będzie w administracji, która dopiero wtedy, gdy nikt jej nie będzie przeszkadzał, pokaże, co potrafi.
W tych ekstremalnie trudnych warunkach 2,5 mln urzędników nie będzie szczędzić wysiłku, by ulżyć ciężkiej doli 15 mln bezrobotnych. To wizja całkiem realna. Realna dlatego, że bezrobocie rośnie i równocześnie rośnie zatrudnienie w administracji. Między tymi zjawiskami zachodzi bardzo wyraźny związek przyczynowo-skutkowy. W styczniu stopa bezrobocia wyniosła 18 proc., czyli była o 0,6 punktu procentowego większa niż przed miesiącem. Te 0,6 punktu procentowego oznacza, że liczba bezrobotnych wzrosła o 140 tys. osób i wynosi już 3,253 mln (w tym 1,685 mln kobiet). Tymczasem liczba pracowników administracji publicznej w trzech pierwszych kwartałach ubiegłego roku powiększyła się o 47 tys. A nie jest to rok pod tym względem wyjątkowy.
Upper class z cholewami
Sytuacja, w której jedynymi amortyzatorami wzrostu bezrobocia stają się (jak wynika z danych statystycznych) niewielkie gospodarstwa rolne i administracja (w większości miast powiatowych i niemal wszystkich gminach administracja jest największym pracodawcą), choć wydaje się rodem z Mrożka, jakoś mnie nie bawi. Zwłaszcza że wizja przyszłości, jaką można stworzyć przez ekstrapolację tych danych, jest następująca. Większość narodu to małorolni chłopi chodzący w łapciach z brzozowego łyka i uprawiający pole sochą, a upper class to bardzo ważni funkcjonariusze, którzy także chodzą w łapciach. Tyle że z cholewami. Gdzieś przecież muszą nosić pieczątki.
Nowy etat w urzędzie, czyli ośmiu bezrobotnych
Jeśli wyliczymy współczynnik korelacji dla wielkości zatrudnienia w administracji i stopy bezrobocia, to będzie on: po pierwsze - dodatni, a po drugie - bliski jedności. Każdy początkujący adept statystyki wie, że sugeruje to silny pozytywny związek przyczynowo-skutkowy (rozrost administracji powoduje zwiększanie bezrobocia). Jeżeli w naszych badaniach posuniemy się o krok i spróbujemy ustalić zależności ilościowe, wyjdzie nam, że w drugiej połowie lat 90. jeden nowo powstały etat administracyjny kosztował nas zmniejszenie liczby rynkowych miejsc pracy o osiem!
Pół miliona urzędników!
W 1992 r. (ze względu na zmiany klasyfikacji gospodarki narodowej nie ma w pełni porównywalnych danych dotyczących lat poprzednich) mieliśmy w Polsce 292 tys. rycerzy paragrafu i segregatora. Obecnie (ostatnie dane pochodzą z września 2001 r.) jest ich już 521 tys., czyli o 229 tys. więcej. I to w czasach powszechnej krytyki przerostów biurokracji odziedziczonych po komunizmie, odejścia od gospodarki nakazowo-rozdzielczej i rewolucji komputerowo-informatycznej, dzięki której wielokrotnie zwiększyła się wydajność pracy biurowej.
Co oznacza te 229 tys.? Przede wszystkim koszty wynagrodzeń w wysokości 8,3 mld zł rocznie (średnia miesięczna płaca w administracji to 3 tys. zł). Na zbudowanie dwuliniowego metra w Warszawie potrzeba - według szacunków - 6 mld zł, a na budowę kilometra autostrady - 10 mln zł. Decydując się zatem na taki przyrost zatrudnienia urzędniczego, co roku rezygnujemy z budowy metra w Warszawie lub 830 km autostrad. Nietrudno wyliczyć, że gdyby biurokrację trzymano na smyczy, Polska mogłaby być krajem o infrastrukturze drogowej porównywalnej ze Stanami Zjednoczonymi. Łatwo także zauważyć, że inwestycyjne wykorzystanie owych funduszy oznaczałoby znaczący bezpośredni wzrost zatrudnienia w sferze produkcji.
Tę zależność można przedstawić również od innej strony. Na same płace w administracji publicznej wydaje się niepotrzebnie wiele miliardów złotych rocznie. Nie są one manną, która spadła rządzącym z nieba. Pochodzą z horrendalnie wysokich podatków, które osłabiają aktywność gospodarczą i zmniejszają popyt na pracę. Wszyscy się z tym zgadzają, ciągle jednak mówią, że "w obecnej sytuacji budżetu podatków zmniejszyć nie można". To prawda, przy takim rozkwicie biurokracji - nie można.
Biurokrację produkują politycy
A przecież wynagrodzenia są ułamkiem - a chciałbym mieć ułamek tego ułamka - kosztów administracji. Ułamkiem - strasznie ludzi denerwującym - są także koszty inwestycyjne i materiałowe (szykowne siedziby, marmury, lancie itd.). Koszty są ważne, ale nie najważniejsze. Administracja jest przecież powołana przede wszystkim po to, aby wydawać publiczne pieniądze. Wzrost zatrudnienia w tej sferze jest traktowany jako wskaźnik etatyzacji gospodarki. Jeżeli zatem prof. Leszek Balcerowicz przedstawia wyniki badań wskazujących na jednoznacznie odwrotną zależność między wydatkami publicznymi i wzrostem gospodarczym oraz zatrudnieniem, mówi dokładnie to samo. Tyle że powołuje się na inny typ danych.
Biurokracja - w odróżnieniu od sektora produkcji - nie rozwija się samoistnie. "Jest rozwijana" w następstwie decyzji politycznych (czyli ustaw) oraz decyzji administracyjnych rządu. Wśród zmian ustawodawczych na pierwszym miejscu wymienić trzeba tzw. reformę samorządową oraz zmianę podziału administracyjnego kraju. Już po pierwszym roku funkcjonowania nowego systemu NIK alarmowała, że spowodował on wzrost zatrudnienia w administracji o 47 tys. osób. A potem - jak w dobrym thrillerze - było jeszcze straszniej. Na odchodnym premier Buzek podarował nam siedem nowych powiatów.
Dwa i pół miliona zadowolonych
Reforma samorządowa dała partiom niepowtarzalną szansę przerzucenia kosztów swojego funkcjonowania na podatnika. O tym, że "konfitur" trzeba szukać w terenie, wiedzą już wszystkie partie. Bardzo wyraźnie pokazuje to spór o termin wyborów i rozpoczęta kampania wyborcza.
O wielkości biurokracji - poza egoistycznym interesem partii - decyduje koncepcja rozwoju gospodarczego. Warto przypomnieć, że tak dziś krytykowane "parabudżety" (agencje i fundusze celowe) nie wzięły się z powietrza, lecz były rezultatem urzeczywistnienia koncepcji partnerstwa inwestycyjnego sektora publicznego i prywatnego. Wprawdzie trudno się dopatrzyć skutków owego partnerstwa (poza licznymi aferami), ale koncepcja powraca. Tyle że w zwielokrotnionej skali. Dlatego ze spokojem czytam o rządowych pomysłach likwidacji 23 jednostek centralnej administracji (ściślej - o zastąpieniu ich 13 nowymi, większymi urzędami). Stare się zlikwiduje, ale przybędą nowe. Właśnie ostatnio premier Miller zapowiedział utworzenie funduszu restrukturyzacji oraz funduszu zarządzania mniejszościowymi pakietami akcji i udziałów należącymi do skarbu państwa. Dodał, że rząd będzie energicznie walczył z bezrobociem, ograniczając zatrudnienie emerytów i rencistów.
Dlatego trudno oczekiwać, że w podstawowych dla rozwoju gospodarczego kwestiach, czyli w sprawie rozmiarów biurokracji, tworzonych przez nią barier, jej kosztów podatkowych, skali deficytu finansów publicznych itd., cokolwiek się zmieni. To zaś uprawomocnia prognozę przeprowadzoną poprzez ekstrapolację istniejących trendów. Na rok 2022 jest to prognoza następująca: będzie 15 mln bezrobotnych (86 proc. siły roboczej). Pozostałe 14 proc., tj. 2,5 mln osób, zatrudnionych będzie w administracji, która dopiero wtedy, gdy nikt jej nie będzie przeszkadzał, pokaże, co potrafi.
Więcej możesz przeczytać w 15/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.