Izrael to kolejna po Moskwie i Waszyngtonie trudna podróż Tuska. Nie dlatego, że polskiego premiera nie było tu od dziewięciu lat. Historia polsko-żydowska to pole minowe, splot urazów i win, które domagają się symbolicznych gestów i deklaracji dotykających najwyższych wartości - pisze gazeta.
Wczoraj premier stanął w Jerozolimie pod Ścianą Płaczu, najświętszym miejscem Żydów. Odwiedził też miejsce pielgrzymek chrześcijan - Bazylikę Grobu Pańskiego w Jerozolimie. W tym samym czasie izraelskie wojsko wzmocniło patrole, spodziewając się ataku terrorystycznego. Na szczęście alarm odwołano.
Wczesnym popołudniem w obecności izraelskiego premiera Ehuda Olmerta Tusk złożył deklarację, na którą czekali ci Żydzi z Izraela, którzy opuszczając Polskę, często pod antysemicką presją, zostawili tam majątki: "Mój rząd doprowadzi w najbliższych miesiącach do sfinalizowania procesu legislacji, który zakończy trudny i bolesny problem reprywatyzacji".
Zastrzegł, że ustawa obejmie wszystkich byłych i obecnych obywateli Polski niezależnie od tego, czy mieszkają dziś w Polsce, Izraelu, Niemczech czy na Ukrainie. I nikogo nie wyróżni.
Za to chwali premiera w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" były szef dyplomacji Adam Daniel Rotfeld: "Nie ma problemu restytucji mienia osób jakiejś narodowości, lecz byłych polskich obywateli. Przedwojenna Polska była państwem wielonarodowościowym i wszyscy powinni być traktowani równo" - dodaje były szef MSZ. Zdaniem Rotfelda sprawę restytucji należało rozwiązać już na początku lat 90.
Premier nie ujawnił szczegółów ustawy. Nieoficjalnie wiadomo, że projekt powstanie w czerwcu, a z Sejmu powinien wyjść w listopadzie. Państwo ma dawać rekompensaty na poziomie 15-20 proc. wartości utraconego majątku. W Tel Awiwie Tusk rozwiewał nadzieje na "wielkie pieniądze" z reprywatyzacji: "Nie ma nic gorszego niż powiedzieć +oddam+, a potem nie móc oddać" - relacjonuje "Gazeta Wyborcza".