Padł jeden z ostatnich bastionów komunizmu
Hugo Chavez był pierwszym szefem państwa, który odwiedził Irak po nałożeniu na ten kraj sankcji ONZ. Stany Zjednoczone oskarżał o terroryzm. Za sojusznika obrał Castro, kokietował kolumbijskich lewackich rebeliantów, wysunął roszczenia terytorialne wobec Gujany. Państwom OPEC (Wenezuela przewodzi obecnie tej organizacji) doradzał podwyższanie cen i przeciwstawianie się "imperialistom". Chętnie paradował w polowym mundurze, przyjął tytuł komendanta. Inicjował powstawanie tzw. kół boliwariańskich; były to zarówno uzbrojone bojówki, jak i grupy tworzone na wzór kubańskich rewolucyjnych komitetów blokowych. Były prokurator generalny Ramon Escobar Salon nazwał działalność Chaveza państwowym terroryzmem.
Wygłaszał właśnie telewizyjne i radiowe orędzie do narodu w najlepszym stylu swojego mistrza Fidela Castro. Kiedy zapewniał, że w kraju panuje spokój, i oskarżał swych przeciwników o zorganizowanie nieodpowiedzialnej akcji, na ulicach Caracas padali ranni i zabici. Operetkowe rządy byłego spadochroniarza, który przez trzy lata obiecywał Wenezuelczykom zbudowanie socjalistycznego raju, przerodziły się w ogólnonarodową rewoltę.
Do dramatu doszło, gdy w ubiegły czwartek kilkusettysięczna demonstracja ruszyła na prezydencki pałac Miraflores z żądaniami ustąpienia jego lokatora. Generałowie, już wcześniej niezadowoleni z poczynań Chaveza, nie mieli wyboru - wypowiedzieli posłuszeństwo prezydentowi i go uwięzili. Efrain Vasquez Velasco, dowódca armii, wyjaśniał obywatelom, że nie był to zamach stanu, ale akt solidarności z nimi. Nie musiał długo tłumaczyć - większość Wenezuelczyków miała już dość eksperymentów Chaveza. Do konfrontacji zwolenników i przeciwników prezydenta doprowadziła batalia o kontrolę nad sektorem naftowym. Sprzedaż ropy przynosi połowę dochodów budżetu państwa z podatków oraz 80 proc. wpływów z eksportu. Chavez zastąpił kierownictwo państwowego monopolisty Petroles de Venezuela swoimi ludźmi.
Wybory prezydenckie w 1998 r. wygrał, obiecując walkę z "dzikim kapitalizmem" i zasypanie przepaści między nielicznymi bogaczami a rzeszą biedaków. Cudowną receptą na uzdrowienie sytuacji w kraju miał być przede wszystkim sprawiedliwy podział naftowych zysków i walka z korupcją. Chavez obiecał ukrócić działania "skorumpowanych sługusów międzynarodowego kapitału".
Populistyczne hasła wystarczyły do wygrania wyborów, potem zaczęły się próby zapełnienia państwowej kasy kosztem "wyzyskiwaczy". Chavez zraził do siebie biznes. Zwolenników stracił nawet wśród biedoty, nie był bowiem w stanie spełnić szumnych obietnic. Sytuacja gospodarcza Wenezueli zacząła się pogarszać. Przeciwnicy nieudolnego naśladowcy Castro żądają postawienia go przed Trybunałem Stanu. Inni proponują wysłać go na Kubę - w prezencie Fidelowi. Jakie wnioski wyciągną Wenezuelczycy (na grudzień planowane są wybory)? Tamtejsza gazeta "Daily Journal" komentuje z rezygnacją: "Ludzie wierzą, że przyjdzie kolejny magik i sprawi, iż będzie się im żyło lepiej".
Wygłaszał właśnie telewizyjne i radiowe orędzie do narodu w najlepszym stylu swojego mistrza Fidela Castro. Kiedy zapewniał, że w kraju panuje spokój, i oskarżał swych przeciwników o zorganizowanie nieodpowiedzialnej akcji, na ulicach Caracas padali ranni i zabici. Operetkowe rządy byłego spadochroniarza, który przez trzy lata obiecywał Wenezuelczykom zbudowanie socjalistycznego raju, przerodziły się w ogólnonarodową rewoltę.
Do dramatu doszło, gdy w ubiegły czwartek kilkusettysięczna demonstracja ruszyła na prezydencki pałac Miraflores z żądaniami ustąpienia jego lokatora. Generałowie, już wcześniej niezadowoleni z poczynań Chaveza, nie mieli wyboru - wypowiedzieli posłuszeństwo prezydentowi i go uwięzili. Efrain Vasquez Velasco, dowódca armii, wyjaśniał obywatelom, że nie był to zamach stanu, ale akt solidarności z nimi. Nie musiał długo tłumaczyć - większość Wenezuelczyków miała już dość eksperymentów Chaveza. Do konfrontacji zwolenników i przeciwników prezydenta doprowadziła batalia o kontrolę nad sektorem naftowym. Sprzedaż ropy przynosi połowę dochodów budżetu państwa z podatków oraz 80 proc. wpływów z eksportu. Chavez zastąpił kierownictwo państwowego monopolisty Petroles de Venezuela swoimi ludźmi.
Wybory prezydenckie w 1998 r. wygrał, obiecując walkę z "dzikim kapitalizmem" i zasypanie przepaści między nielicznymi bogaczami a rzeszą biedaków. Cudowną receptą na uzdrowienie sytuacji w kraju miał być przede wszystkim sprawiedliwy podział naftowych zysków i walka z korupcją. Chavez obiecał ukrócić działania "skorumpowanych sługusów międzynarodowego kapitału".
Populistyczne hasła wystarczyły do wygrania wyborów, potem zaczęły się próby zapełnienia państwowej kasy kosztem "wyzyskiwaczy". Chavez zraził do siebie biznes. Zwolenników stracił nawet wśród biedoty, nie był bowiem w stanie spełnić szumnych obietnic. Sytuacja gospodarcza Wenezueli zacząła się pogarszać. Przeciwnicy nieudolnego naśladowcy Castro żądają postawienia go przed Trybunałem Stanu. Inni proponują wysłać go na Kubę - w prezencie Fidelowi. Jakie wnioski wyciągną Wenezuelczycy (na grudzień planowane są wybory)? Tamtejsza gazeta "Daily Journal" komentuje z rezygnacją: "Ludzie wierzą, że przyjdzie kolejny magik i sprawi, iż będzie się im żyło lepiej".
Więcej możesz przeczytać w 16/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.