Głównym wrogiem polskich internautów jest czas. Większość z nich łączy się z siecią przez linię dostępową Telekomunikacji Polskiej SA (dla połowy to jedyna możliwość kontaktu z Internetem), płacąc za połączenie miejscowe jak za zwykłą rozmowę telefoniczną.
W niektórych miejscowościach pojawiła się już możliwość korzystania z łączy ISDN lub systemu SDI, które nie limitują czasu dostępu, lecz nie jest to recepta na
Internet dla wszystkich.
Korzystający z usług prywatnych providerów też muszą zapłacić TP SA za połączenie miejscowe. Internauci spoglądają nerwowo na zegarek po kilkunastu minutach spędzonych na linii, a liczniki czasu połączenia to jedne z najpopularniejszych programów pomocniczych w Polsce. Według opublikowanych kilkanaście dni temu danych OECD, polski Internet okazał się wyjątkowo drogi - tylko Japończycy płacą za połączenia więcej.
Eksplozja zainteresowania Internetem w Polsce jest faktem. Wszystkie instytucje i firmy badające w ostatnich miesiącach zasięg i strukturę polskiej sieci (OBOP, CASE, ARC Rynek i Opinia) są zgodne, że przez dwa lata podwoiła się w liczba internautów. To niewątpliwa podstawa do optymizmu, ale szczegółowe dane skłaniają do ostrożniejszych ocen. Czy ktokolwiek jest w stanie podać przybliżoną liczbę internautów, jeśli rozbieżności w szacunkach różnych ośrodków sięgają stu procent? Czy to możliwe, że już 4 mln Polaków korzysta z sieci, jak w grudniu 1999 r. obliczyła firma CASE? Ponad połowa osób deklarujących, że mieli kontakt z Internetem, przyznaje, że ograniczał się on do kilku lub kilkunastu wypraw w cyberprzestrzeń w ciągu... roku. Można mieć wątpliwości, czy tego rodzaju kontakt można uznać za aktywny i czy szacunki dotyczące internetowej populacji nie są zawyżone. Zdaniem specjalistów, wiarygodne są dane SMG/KRC Poland Media, mówiące o tym, że w czwartym kwartale ubiegłego roku korzystało z Internetu ok. 6,3 proc. ludności powyżej 15. roku życia.
- Stosunkowo niska liczba internautów, zwłaszcza wśród tych, którzy mogliby być odbiorcami wielu usług dostarczanych za pośrednictwem sieci, jest skutkiem wysokich kosztów dostępu - uważa Tomasz Kulisiewicz, ekspert Centrum im. Adama Smitha. - To z kolei skłania do dużej ostrożności potencjalnych usługodawców: dlatego tak mało banków oferuje usługi on line i bardzo mało osób z nich korzysta. Niewielka jest też podaż innych usług finansowych - przede wszystkim biur maklerskich, ubezpieczeń itp.
Stworzenie sprawnego systemu powszechnego i taniego dostępu do Internetu staje się problemem o znaczeniu wręcz cywilizacyjnym. Trudno sobie wyobrazić realizację tak ambitnego celu bez zaangażowania się państwa. Nawet w Stanach Zjednoczonych rozwój Internetu nie byłby możliwy bez korzystnych regulacji prawnych i podatkowych. Kolejne administracje od czasów prezydentury Ronalda Reagana traktowały rozwój informatyki jako priorytet. Znanym zwolennikiem Internetu był przewodniczący Kongresu poprzedniej kadencji, Newt Gingrich, a dawny "papież reaganomiki", obecnie guru gospodarki internetowej, George Gilder, jest przez wielu słuchany uważniej niż sam Allen Greenspan, szef amerykańskiego banku centralnego. Także wiceprezydent i kandydat demokratów w tegorocznych wyborach Al Gore podkreśla swoje zaangażowanie w sprawę rozwoju Internetu.
W Polsce nie ma zbyt wielu przykładów zorganizowanych i wspieranych przez państwo działań - jak choćby program "Internet dla szkół". Tymczasem specjaliści od dawna twierdzą, że dla rozwoju telekomunikacji i Internetu zbawienne skutki miałaby przede wszystkim deregulacja i demonopolizacja rynku. - Konieczna jest zmiana modelu taryfikowania: wprowadzenie abonamentu za dostęp lub za szerokość pasma - sądzi Tomasz Kulisiewicz. - Rozliczanie impulsów hamuje rozwój i nikomu się nie opłaca; ani użytkownikom, ani dostawcom Internetu, ani operatorom.
- Tworzenie infrastruktury informatyczno-komunikacyjnej jest dziś równie ważne jak budowa autostrad i jest to zadanie państwa - uważa prof. Władysław M. Turski. - Jeżeli jednak będzie się to odbywało w taki sam sposób, to mamy przed sobą niezbyt wesołe perspektywy. Nie da się przeskoczyć pewnego etapu rozwojowego, bo nawet gdybyśmy dziś udostępnili wszystkim Internet za darmo, łącza - przy ich obecnym stanie - zostaną po prostu "zapchane".
Większość specjalistów z branży internetowej zgadza się, że państwo powinno przede wszystkim zapewnić darmowy dostęp do Internetu dla szkół, a także bibliotek publicznych czy lokalnych centrów kultury. Rząd musi zrezygnować z koncesjonowania usługodawców (ISP) - jest to niepotrzebne działanie biurokratyczne i w dodatku prawie nic nie przynoszące budżetowi. Złudne są też zyski ze sprzedawanych za krociowe sumy koncesji na usługi telekomunikacyjne. Pieniądze uzyskane w ten sposób przeznaczane są na łatanie budżetu, a zwycięzcy przetargów pozbawiani są motywacji do obniżania cen dla swoich klientów. W ten sposób w kalkulacji ginie kategoria zysku odłożonego w postaci silnego impulsu rozwojowego. Oczywiście, nie chodzi o to, by państwo stworzyło "lepsze" regulacje - jak wskazują doświadczenia wielu państw, najlepsze efekty daje demonopolizacja i uwolnienie telekomunikacji od biurokracji.
Najlepszym przykładem służą Stany Zjednoczone, gdzie deregulacja i demonopolizacja usług telekomunikacyjnych i teleinformatycznych doprowadziła do rozkwitu e-biznesu. Ta właśnie branża tworzy najwięcej miejsc pracy i generuje ponad 60 proc. wzrostu gospodarczego USA. Europa próbuje powtórzyć ten sukces, czego widomym dowodem były konkluzje marcowego szczytu UE w Lizbonie. Wnioski powinniśmy wyciągnąć także w Polsce - internetowy boom nie jest zjawiskiem nadprzyrodzonym, które można wywołać, dodając magiczną literę "e" do pojęcia "gospodarka".
Internet dla wszystkich.
Korzystający z usług prywatnych providerów też muszą zapłacić TP SA za połączenie miejscowe. Internauci spoglądają nerwowo na zegarek po kilkunastu minutach spędzonych na linii, a liczniki czasu połączenia to jedne z najpopularniejszych programów pomocniczych w Polsce. Według opublikowanych kilkanaście dni temu danych OECD, polski Internet okazał się wyjątkowo drogi - tylko Japończycy płacą za połączenia więcej.
Eksplozja zainteresowania Internetem w Polsce jest faktem. Wszystkie instytucje i firmy badające w ostatnich miesiącach zasięg i strukturę polskiej sieci (OBOP, CASE, ARC Rynek i Opinia) są zgodne, że przez dwa lata podwoiła się w liczba internautów. To niewątpliwa podstawa do optymizmu, ale szczegółowe dane skłaniają do ostrożniejszych ocen. Czy ktokolwiek jest w stanie podać przybliżoną liczbę internautów, jeśli rozbieżności w szacunkach różnych ośrodków sięgają stu procent? Czy to możliwe, że już 4 mln Polaków korzysta z sieci, jak w grudniu 1999 r. obliczyła firma CASE? Ponad połowa osób deklarujących, że mieli kontakt z Internetem, przyznaje, że ograniczał się on do kilku lub kilkunastu wypraw w cyberprzestrzeń w ciągu... roku. Można mieć wątpliwości, czy tego rodzaju kontakt można uznać za aktywny i czy szacunki dotyczące internetowej populacji nie są zawyżone. Zdaniem specjalistów, wiarygodne są dane SMG/KRC Poland Media, mówiące o tym, że w czwartym kwartale ubiegłego roku korzystało z Internetu ok. 6,3 proc. ludności powyżej 15. roku życia.
- Stosunkowo niska liczba internautów, zwłaszcza wśród tych, którzy mogliby być odbiorcami wielu usług dostarczanych za pośrednictwem sieci, jest skutkiem wysokich kosztów dostępu - uważa Tomasz Kulisiewicz, ekspert Centrum im. Adama Smitha. - To z kolei skłania do dużej ostrożności potencjalnych usługodawców: dlatego tak mało banków oferuje usługi on line i bardzo mało osób z nich korzysta. Niewielka jest też podaż innych usług finansowych - przede wszystkim biur maklerskich, ubezpieczeń itp.
Stworzenie sprawnego systemu powszechnego i taniego dostępu do Internetu staje się problemem o znaczeniu wręcz cywilizacyjnym. Trudno sobie wyobrazić realizację tak ambitnego celu bez zaangażowania się państwa. Nawet w Stanach Zjednoczonych rozwój Internetu nie byłby możliwy bez korzystnych regulacji prawnych i podatkowych. Kolejne administracje od czasów prezydentury Ronalda Reagana traktowały rozwój informatyki jako priorytet. Znanym zwolennikiem Internetu był przewodniczący Kongresu poprzedniej kadencji, Newt Gingrich, a dawny "papież reaganomiki", obecnie guru gospodarki internetowej, George Gilder, jest przez wielu słuchany uważniej niż sam Allen Greenspan, szef amerykańskiego banku centralnego. Także wiceprezydent i kandydat demokratów w tegorocznych wyborach Al Gore podkreśla swoje zaangażowanie w sprawę rozwoju Internetu.
W Polsce nie ma zbyt wielu przykładów zorganizowanych i wspieranych przez państwo działań - jak choćby program "Internet dla szkół". Tymczasem specjaliści od dawna twierdzą, że dla rozwoju telekomunikacji i Internetu zbawienne skutki miałaby przede wszystkim deregulacja i demonopolizacja rynku. - Konieczna jest zmiana modelu taryfikowania: wprowadzenie abonamentu za dostęp lub za szerokość pasma - sądzi Tomasz Kulisiewicz. - Rozliczanie impulsów hamuje rozwój i nikomu się nie opłaca; ani użytkownikom, ani dostawcom Internetu, ani operatorom.
- Tworzenie infrastruktury informatyczno-komunikacyjnej jest dziś równie ważne jak budowa autostrad i jest to zadanie państwa - uważa prof. Władysław M. Turski. - Jeżeli jednak będzie się to odbywało w taki sam sposób, to mamy przed sobą niezbyt wesołe perspektywy. Nie da się przeskoczyć pewnego etapu rozwojowego, bo nawet gdybyśmy dziś udostępnili wszystkim Internet za darmo, łącza - przy ich obecnym stanie - zostaną po prostu "zapchane".
Większość specjalistów z branży internetowej zgadza się, że państwo powinno przede wszystkim zapewnić darmowy dostęp do Internetu dla szkół, a także bibliotek publicznych czy lokalnych centrów kultury. Rząd musi zrezygnować z koncesjonowania usługodawców (ISP) - jest to niepotrzebne działanie biurokratyczne i w dodatku prawie nic nie przynoszące budżetowi. Złudne są też zyski ze sprzedawanych za krociowe sumy koncesji na usługi telekomunikacyjne. Pieniądze uzyskane w ten sposób przeznaczane są na łatanie budżetu, a zwycięzcy przetargów pozbawiani są motywacji do obniżania cen dla swoich klientów. W ten sposób w kalkulacji ginie kategoria zysku odłożonego w postaci silnego impulsu rozwojowego. Oczywiście, nie chodzi o to, by państwo stworzyło "lepsze" regulacje - jak wskazują doświadczenia wielu państw, najlepsze efekty daje demonopolizacja i uwolnienie telekomunikacji od biurokracji.
Najlepszym przykładem służą Stany Zjednoczone, gdzie deregulacja i demonopolizacja usług telekomunikacyjnych i teleinformatycznych doprowadziła do rozkwitu e-biznesu. Ta właśnie branża tworzy najwięcej miejsc pracy i generuje ponad 60 proc. wzrostu gospodarczego USA. Europa próbuje powtórzyć ten sukces, czego widomym dowodem były konkluzje marcowego szczytu UE w Lizbonie. Wnioski powinniśmy wyciągnąć także w Polsce - internetowy boom nie jest zjawiskiem nadprzyrodzonym, które można wywołać, dodając magiczną literę "e" do pojęcia "gospodarka".
Więcej możesz przeczytać w 16/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.