Największą korzyścią z wejścia Polski do Unii Europejskiej nie są dotacje, lecz przypływ inwestycji bezpośrednich
Operetka żebracza
Pamiętam z czasów komunizmu okres walki o moralność socjalistyczną. Oczywiście, niczego takiego jak moralność socjalistyczna nie było, ale nie było także innych zjawisk, takich jak praworządność socjalistyczna czy demokracja socjalistyczna, więc nie stanowiło to, rzecz jasna, żadnej przeszkody w walce. Walkę, stanowiącą punkt wyjścia niniejszego felietonu, prowadzono na przykład z obrzydliwym, burżuazyjnym obyczajem dawania napiwków kelnerom w restauracjach. Kelner powinien otrzymywać pobory jak każdy robotnik czy urzędnik, powinien być - jak oni - opłacany niezależnie od tego, jak go oceni osoba korzystająca z jego pracy. Etatowi moraliści w odpowiednich urzędach wymyślili więc hasło: "Napiwek poniża człowieka!", które we wczesnych latach 50. wisiało we wszystkich restauracjach (trzymając się ówczesnej terminologii: punktach żywienia zbiorowego). Ale podstawowe relacje ekonomiczne w skali mikro bardzo trudno zniszczyć, więc walka była z góry przegrana. Pamiętam rysunek w satyrycznych "Szpilkach". Kelner, przebiegając przez salę, pyta kolegę: "Na ile cię dzisiaj poniżyli?", a ten drugi odpowiada: "Całkiem nieźle, na 200 zł".
Rolnik nie upokorzony
Zmagania moralności socjalistycznej z prawami ekonomii przypomniały mi się - przewrotnie - gdy czytałem nie tak dawno o nowym wiekopomnym pomyśle naszych ludowych tytanów myśli, którzy walczą z Unią Europejską, wymyślając kolejne ograniczenia, tym razem dotyczące wielkości gospodarstwa rolnego. Pomysł pozwolił innemu mózgowcowi z tej samej - przepraszam za przesadę - szkoły intelektualnej na odrobinę triumfu. Działacz peerelowskiego skansenu, jakim jest organizacja kółek rolniczych, oświadczył, że projekt "nie pozwoli Unii Europejskiej dłużej upokarzać naszych rolników".
Działacze ludowi rozmaitej politycznej proweniencji w zgodnym chórze oburzonych pomstują na Unię Europejską, że zaproponowała naszym rolnikom tylko 25-35 proc. dopłat, jakie obecnie otrzymują rolnicy z krajów UE. Domyślam się, że to właśnie mają na myśli nasi ludowi trybuni, gdy - jak Władysław Serafin - twierdzą, że unia "upokarza naszych rolników". To znaczy, że w odróżnieniu od walczących z napiwkami komunistycznych aparatczyków, aparatczycy wymienionych i nie wymienionych organizacji uważają, iż Unia Europejska upokarza naszych rolników, ponieważ oferuje im za mało darmochy!!! Gdyby podarowała im więcej darmochy (czyli dopłat bezpośrednich), to przestałaby ich upokarzać. Wówczas obwieściliby triumfalnie, że unia "doceniła trud polskiego rolnika". Przypomina mi się komentarz Boya-Żeleńskiego, który zwrot z wiersza Marii Konopnickiej "nie będzie Niemiec pluł nam w twarz" nazwał minimalnym programem narodowym. Gdyby Boy żył dzisiaj, to - idąc pokrętnymi tropami myśli naszych ludowców - doszedłby do wniosku, że będzie pluł, jeśli za to dostatecznie dużo zapłaci...
Unia, czyli darmocha
Cała ta opera - czy też raczej operetka - żebracza nie zasługiwałaby na tyle uwagi, gdyby nie charakter tej kampanii - moralnie nie do zaakceptowania i ekonomicznie nonsensowny. Rolnicy już dziś korzystają z dotacji płaconych przez nierolników, na przykład około 95 proc. składek funduszu emerytalnego rolników płacimy my wszyscy z podatków. Miasto dopłaca wsi w najmniej efektywny sposób - do bieżącej konsumpcji. Walka dzielnych ludowców z Unią Europejską polega na domaganiu się, aby także po-datnicy innych krajów ochoczo i szczodrze włączyli się do finansowania bieżącej konsumpcji polskich rolników. Czynią z tego podstawowy warunek naszego wejścia do UE. W coraz większym stopniu korzyści z członkostwa w unii zaczynają się niedobrze kojarzyć z perspektywą otrzymywania stamtąd pieniędzy. Jest to niedobre z moralnego punktu widzenia, bo w tym targowisku pazerności darmocha zaczyna przysłaniać inne, nieporównanie ważniejsze efekty integracji. Polacy ciągle mają za dużo, a nie za mało skłonności do oglądania się na państwo, aby zapewniło im to, co powinni zapewnić sobie sami. A teraz państwo to - symbolicznie rzecz ujmując - nie tylko państwo Kowalscy, ale także państwo Schmidtowie, państwo Johanssonowie, państwo Jonesowie...
Dopłata, dopłata, dopłata
Moralnie żenujący aspekt tej sprawy na tym się nie kończy. W propozycjach komisarza ds. rolnictwa UE obok obniżonej stawki dopłat bezpośrednich znalazła się oferta dotacji na rozwój obszarów wiejskich, zwiększonych o połowę w stosunku do stawek, jakie otrzymują obecni członkowie Unii Europejskiej. Ta propozycja, sensowna z ekonomicznego punktu widzenia, zginęła w hałasie wywołanym przez amatorów darmochy.
A przecież rolnictwo i tak będzie musiało zostać zrestrukturyzowane (tak samo zresztą jak górnictwo, hutnictwo itd.). I to niezależnie od tego, czy będziemy w unii, czy nie. Po prostu wymusi to na nas konkurencja międzynarodowa. Zakładam, rzecz oczywista, że nadal - jak to się dzieje od 1990 r. - chcemy być częścią otwartej gospodarki światowej. Co prawda dzisiaj, obserwując zalew ciemnoty w parlamencie i poza nim, nie jestem tego już tak bardzo pewny. Wydaje się, że liczba amatorów integracji zachodnioazjatyckiej wzrasta...
W warunkach nieuchronnej, zdawałoby się, restrukturyzacji oferta UE dotycząca poniesienia części kosztów tego przedsięwzięcia powinna zostać przyjęta z radością. Tym bardziej że udział unii w finansowaniu projektów rozwoju obszarów wiejskich w innych niż rolnictwo obszarach działalności gospodarczej miałby być - jak podkreśliłem - proporcjonalnie większy niż w innych krajach członkowskich.
Dopłaty szczęścia nie dają
Jedynym czynnikiem osłabiającym mój pozytywny stosunek do propozycji komisarza Fischlera (mniej dopłat bezpośrednich, więcej funduszy rozwojowych) jest świadomość ekonomisty. Otóż badania Roberta Barro i jego współpracowników, dotyczące niemal stu krajów w ponad ćwierćwieczu, wykazały, że nie istnieje związek między wzrostem gospodarczym a inwestycjami sektora publicznego. I dlatego to, co naprawdę ważne, to inwestycje prywatne, jakie może przyciągnąć nasze członkostwo w unii.
W krajach średnio rozwiniętych, które wcześniej niż my weszły do UE i prowadziły politykę zachęcającą zagranicznych prywatnych inwestorów, przypływ inwestycji bezpośrednich po przystąpieniu do unii był kilkakrotnie wyższy niż w okresie poprzedzającym pełne członkostwo. I to właśnie jest naszą szansą, a nie dopłaty bezpośrednie czy pieniądze publiczne przeznaczone na inne cele.
Dotyczy to także inwestycji prywatnych w rolnictwie. Wydaje się jednak, że zwolennicy maksimum darmochy - a w rzeczywistości minimum rozwoju wsi - mają wolną rękę w prowadzeniu ekonomicznie nonsensownej polityki, szkodliwej dla mieszkańców wsi. Z tych i innych jeszcze powodów, również wynikających z błędnej polityki, nie oczekuję, aby w najbliższych 5-10 latach na wsiach nastąpiły zauważalne pozytywne zmiany. I to niezależnie od tego, w jakim stopniu Unia Europejska upokorzy darmochą naszych rolników.
Więcej możesz przeczytać w 20/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.