Umiejętność rządzenia niekoniecznie łączy się z talentem do wygrywania wyborów
"Dziś każdy, kto ma do tego smykałkę, idzie do polityki"
Stanisław Lem
Milkliwy Lem odzywa się z rzadka, ale jak coś powie, toć już powie. Wyrwałem mu zdanie z kontekstu (w oryginale zaczynało się ono od tezy, że demokracja nic nie pomoże tym, którym chodzi tylko o "skok na kasę"), ale i tak pozostaje ono urodziwe, jak ulał pasując mi do ledwo co uchwalonej ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Jest to - moim zdaniem - ustawa, która unieszczęśliwi mieszkańców jakiś 3000 gmin, umożliwiając wypłynięcie na wierzch stosownej liczby ludowych przywódców, których przez cztery kolejne lata nijak nie będzie się można pozbyć. Będą rządzili, choćby rządzili najgorzej i choćby radni na głowie stanęli. Nie ruszy się ich i basta, bo będą się legitymować takim samym mandatem jak poselski: bezpośrednimi wyborami. Próby odwoływania nieporadnych - choć obdarzonych populistycznym talentem - przywódców i ogłaszania przedterminowych wyborów będą "próbą stopienia lodowca" (znów Lem). A obserwatorzy topnienia Antarktydy niech pamiętają, że nawet przy wielkim ociepleniu jest to proces liczony na dziesiątki lub setki lat.
Zawsze byłem programowo przeciwny temu trybowi wyborów w odniesieniu do władzy wykonawczej. Uważałem i uważam nadal, że umiejętność sprawowania władzy wykonawczej niekoniecznie łączy się z talentem do wygrywania wyborów. Znam i rozumiem oraz akceptuję argument, że trzeba jakoś przeciwdziałać "spiskom" lokalnych ugrupowań, ale lekarstwo wydaje mi się jeszcze groźniejsze niż choroba. Skuteczna presja obywateli na wybranych radnych byłaby znacznie lepszym rozwiązaniem, niż skazanie mieszkańców gminy na wieloletnie rządy osoby, której główne (i sprawdzone) kwalifikacje polegają na zgromadzeniu kilku lub kilkunastu tysięcy głosów. Skutki będą równie groźne zarówno w małych miejscowościach, jak i w aglomeracjach. W małych miejscowościach mysz nie piśnie, by oprotestować lokalnego watażkę, w wielkich miastach zbudujemy trampolinę wiodącą w zupełnie inne rejony niż zwykłe zarządzanie miastem.
W istocie rzeczy niewiele zmieniałaby w tej sytuacji poprawka dotycząca drugiej tury. Stanowiłaby być może techniczne udogodnienie i przyczyniłaby się do oszczędności, bo zamiast kosztownego zwoływania narodu do ponownego zaglądnięcia w urny - tortem zajęliby się radni, mający do wyboru dwóch z najbardziej chwackich junaków. Byłoby to zapewne niezłe widowisko: popatrzeć, jak ktoś, kto zgarnął kilka tysięcy głosów (a może nawet w wielkich, milionowych gminach kilkaset tysięcy głosów), zmagałby się z drugim, trochę gorszym o... marne kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt głosów radnych. Wtedy już ci ostatni byliby zupełnie bezradni, bo łatwo mogłoby się zdarzyć, że mieliby do wyboru dżumę lub cholerę, a kandydaci na ich oczach konkurowaliby w wyginaniu wzrokiem widelca (to też kawałek anegdoty Lema).
Jeden z pretendentów właśnie zastanawia się (jak zwykle donośnie), czy woli startować w Łodzi, czy w Koszalinie. Może w końcu w Szczecinie? A może równocześnie wszędzie, bo nie wykluczam, że w twórczym demokratycznym szale parlament zapomniał zredukować miejsca potencjalnych startów do jednego... Czy na pewno nie można być równocześnie prezydentem wszystkich miast wojewódzkich albo wszystkich miast powiatowych w północno-wschodniej Polsce? A gdyby nawet nie - w odwodzie będzie jeszcze atak klonów. Teraz rozumiem tajemnicze zapowiedzi, że po wyborach samorządowych "będziem rządzić całą Polską".
Zacząłem Lemem, więc i nim skończę. Pytany o zagrożenia, przed jakimi stoi Polska, podwawelski mędrzec powiada, że choć Niemcy są nam ostatnio życzliwsze, a od Rosji "odgrodził nas stary, dobry Łukaszenka", to jednak zagrożenia są, "ponieważ on (Łukaszenka) bez wątpienia łatwo by się dogadał z Lepperem". Coś jest na rzeczy.
Więcej możesz przeczytać w 22/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.