Ekonomiczne pomysły wydumane przez Parlamentarną Grupę Kobiet są typowe dla współczesnego politycznie poprawnego zidiocenia
Podczas kabaretowej nocy opolskiej 1981 r. Maciej Zembaty śpiewał piosenkę o peerelowskim Sejmie zatytułowaną "Sejm kalek". Fragmenty tej piosenki pasują do naszej współczesności jak ulał, mimo że kontekst polityczny jest już inny. Weźmy taki na przykład fragment:
"Idzie jakiś z krótszą nogą, delegują go kulawi./ On interpelację swoją dzisiaj izbie ma przedstawić./ W interesie społeczeństwa i dla dobra ogólnego,/ po wnikliwych konsultacjach aż do szczebla związkowego,/ z dniem 2 października ma dekretem prawomocnym/ w trotuarach i chodnikach być co druga płyta wyższa".
Właśnie do tego w dużej mierze sprowadza się pojmowanie demokracji i rynku w warunkach politycznej poprawności. Dzisiaj naraziły mi się feministki (choć nie tylko o nich będzie mowa!). Wystarczy poczytać, co wygadują nasi parlamentarzyści płci męskiej na temat gospodarki (dla odmiany jedyne sensowne wypowiedzi słyszę od kobiety - prof. Zyty Gilowskiej!).
Zawód: kobieta niepracująca
Zacznę od ekonomicznych pomysłów, typowych dla współczesnego politycznie poprawnego zidiocenia, wydumanych przez Parlamentarną Grupę Kobiet. Wymyśliły one prawo do emerytury dla kobiety niepracującej zawodowo, prowadzącej gospodarstwo domowe i wychowującej dzieci. Warto może na starcie przypomnieć, co to jest emerytura. Otóż jest to dochód, uzyskany po osiągnięciu określonego ustawowo wieku z przymusowych składek, które ściągane są z poborów otrzymywanych w okresie zatrudnienia.
Można oczywiście dodatkowo obarczyć pracujących zarobkowo, by ze swoich podatków płacili za innych. W ten sposób płacimy już na emerytury milionów rolników i pseudorolników (ponad 15 mld zł w budżecie na ten rok). Nawet jeśli nie nazwiemy tego - jak sobie życzą "grupianki" - emeryturą, tylko zasiłkiem wychowawczym, to i tak te pieniądze trzeba by zabrać tym, którzy pracują. Byłby to kolejny podział społeczeństwa na dojących i dojonych. Tymczasem podatki trzeba zmniejszać, a nie zniechęcać przez ich podnoszenie do pracy, oszczędzania i inwestowania! W przeciwnym razie wzrost gospodarczy, który zapisała sobie niemiłościwie nam panująca koalicja, pozostanie tylko marzeniem rządzących majsterkowiczów.
Jak szkodzić "pomagając"
Inne pomysły w ramach walki z dyskryminacją zasługują na równie surową ocenę ekonomisty. Były one już przerabiane i efekty są doskonale znane. Zakaz pytania podczas rozmowy przed przyjęciem do pracy o rodzinę i plany rodzinne czy zakaz umieszczania informacji o płci w ogłoszeniach dotyczących zatrudnienia mają już swoje odpowiedniki w innych krajach. Nie tylko w stosunku do kobiet. Wnioski są jednoznaczne: nonsensowne regulacje pogarszają pozycję grupy chronionej na rynku pracy.
Jeśli wprowadzić zakaz pytania o plany rodzinne (dotyczy to rzecz jasna planów posiadania dzieci), to pogarsza się pozycję kobiet, które uczciwie odpowiedziałyby, że na przykład w ciągu najbliższych pięciu lat najważniejsza jest dla nich pozycja zawodowa i dlatego nie planują dzieci w tym okresie. Pogarsza się pozycję jednej podgrupy kobiet, nie poprawiając pozycji innych. Dlaczego? Bo pracodawca w następstwie takiej nonsensownej regulacji potraktuje wszystkie kobiety jako potencjalne przyszłe matki. Najbardziej dotknie to kobiety wykształcone. Tkaczkę czy testerkę elementów elektronicznych z pewnością jest łatwiej zastąpić, gdy pójdzie na urlop macierzyński.
Ten sam nonsens przerabiano nie tylko wobec kobiet. Stworzony klimat tolerancji dla gorszych wyników kształcenia czarnych Amerykanów w USA i tzw. odwrotna dyskryminacja (preferencje przy przyjmowaniu do pracy) stworzył rzesze ludzi z dyplomami, ale z wielce ułomną wiedzą. W rezultacie pracodawcy przyjmują, że dyplomy szkoły średniej, collegeu czy uniwersytetu, które mają czarni Amerykanie, są niewiele warte. Koledzy w pracy zaś uważają, że wszyscy dostali pracę tylko w ramach preferencji. Efekt jest taki sam, jak w wypadku specjalnych regulacji "chroniących" kobiety. Niskie oceny i zmniejszone szanse awansu dotykają także tych, wcale licznych, czarnych Amerykanów, którzy - jak wszyscy nie preferowani - w pocie czoła i z intelektualnym zaangażowaniem zdobywali i dyplomy, i pracę.
Tego rodzaju regulacje specjalnej troski w ostatecznym rozrachunku nie tylko szkodzą tym, którym rzekomo mają pomagać, ale także deformują gospodarkę rynkową, wprowadzając elementy segregacji grupowej i preferencji. Rynek pracy ulega dalszemu zniekształceniu, a ros-nący ciężar podatków wprowadza antybodźce dla rozwoju gospodarczego, zmniejszając skłonność do oszczędzania.
Jeden człowiek, trzy głosy
Tak modne na współczesnym etapie politycznie poprawnego zidiocenia grupowe preferencje są nie tylko zagrożeniem dla rynku, ale także dla demokracji. Echa tego zagrożenia znajdujemy w innym żądaniu "grupianek": wprowadzenia prawnej zasady pięćdziesięcioprocentowego udziału kobiet we wszystkich instytucjach rządowych i publicznych. Demokracja oznacza zasadę: "jeden człowiek (uprawniony o głosowania oczywiście), jeden głos".
A przecież to tylko początek! W kolejce do preferencji grupowych i procentowych staną przedstawiciele rozmaitych mniejszości: rasowych, etnicznych, religijnych, seksualnych. Dlaczego na przykład lesbijka, wywodząca się z mniejszości etnicznej, uprawniona do głosowania, w wyborach miałaby mieć potrójną szansę? Jeśli wygra w wyborach powszechnych, to dobrze, jeśli nie, to może dostanie się do władz parlamentarnych w ramach procentowej reprezentacji kobiet, a jeśli i tam się nie załapie, to może w reprezentacji mniejszości seksualnych! Powtarzam: stworzenie preferencji z punktu widzenia płci ? czy jakiejkolwiek innej! - jest złamaniem podstawowej zasady demokracji: "jeden człowiek, jeden głos".
Straty w sferze polityki są dokładnym odzwierciedleniem strat w gospodarce. Podważaniu zasad rynku towarzyszy zmniejszona efektywność gospodarki, a podważaniu fundamentalnej zasady demokracji towarzyszy obniżanie efektywności instytucji politycznych, wybieralnych i wykonawczych. Bo preferencje oznaczają, że mniej zdolni czy mniej kompetentni - przedstawicielka czy przedstawiciel jakiejś grupy - zostaną "wybrani", a właściwie mianowani w miejsce lepszych, którzy zostaliby wybrani w prawdziwych demokratycznych wyborach.
Polityczni przedsiębiorcy
W Stanach Zjednoczonych, gdzie plaga politycznie poprawnego zidiocenia zaczęła się najwcześniej, ale też najwcześniej powraca zdrowy rozsądek, ukuto termin "polityczny przedsiębiorca". Nie jest to, jak można by sądzić po doświadczeniach krajów o ułomnym rynku, właściciel firmy wydeptujący ścieżki do lukratywnych kontraktów publicznych i używający korupcyjnych układów. Przeciwnie, polityczny przedsiębiorca to cwaniak, który widzi możliwość stanięcia na czele jakiejś - nie istniejącej jeszcze - grupy pokrzywdzonych.
Następnym krokiem jest przedstawienie katalogu rzekomych "krzywd" zawsze łakomym sensacji mediom, zdobycie dla grupy publicznych środków i - jako finalny sukces - stworzenie instytucji publicznej finansowanej z budżetu, która dbałaby o interesy rzekomo pokrzywdzonych. Z oczywistych przyczyn dobrze płatne posadki w owej instytucji publicznej otrzymywaliby w pierwszej kolejności specjaliści od pokrzywdzenia, czyli ludzie z organizacji powołanej przez danego politycznego przedsiębiorcę. Nie budzi więc zdziwienia fakt, że wspomniana Parlamentarna Grupa Kobiet domaga się nie tylko 50 proc. miejsc we wszystkich instytucjach rządowych i publicznych, ale także powołania "urzędu do spraw równego statusu". Mieści się to doskonale w modelu politycznej przedsiębiorczości: łaska wyborcy (niezależnie od płci!) na pstrym koniu jeździ, a z dobrze płatnej posadki "na urzędzie" można również wyżyć w politycznie chudych latach...
"Idzie jakiś z krótszą nogą, delegują go kulawi./ On interpelację swoją dzisiaj izbie ma przedstawić./ W interesie społeczeństwa i dla dobra ogólnego,/ po wnikliwych konsultacjach aż do szczebla związkowego,/ z dniem 2 października ma dekretem prawomocnym/ w trotuarach i chodnikach być co druga płyta wyższa".
Właśnie do tego w dużej mierze sprowadza się pojmowanie demokracji i rynku w warunkach politycznej poprawności. Dzisiaj naraziły mi się feministki (choć nie tylko o nich będzie mowa!). Wystarczy poczytać, co wygadują nasi parlamentarzyści płci męskiej na temat gospodarki (dla odmiany jedyne sensowne wypowiedzi słyszę od kobiety - prof. Zyty Gilowskiej!).
Zawód: kobieta niepracująca
Zacznę od ekonomicznych pomysłów, typowych dla współczesnego politycznie poprawnego zidiocenia, wydumanych przez Parlamentarną Grupę Kobiet. Wymyśliły one prawo do emerytury dla kobiety niepracującej zawodowo, prowadzącej gospodarstwo domowe i wychowującej dzieci. Warto może na starcie przypomnieć, co to jest emerytura. Otóż jest to dochód, uzyskany po osiągnięciu określonego ustawowo wieku z przymusowych składek, które ściągane są z poborów otrzymywanych w okresie zatrudnienia.
Można oczywiście dodatkowo obarczyć pracujących zarobkowo, by ze swoich podatków płacili za innych. W ten sposób płacimy już na emerytury milionów rolników i pseudorolników (ponad 15 mld zł w budżecie na ten rok). Nawet jeśli nie nazwiemy tego - jak sobie życzą "grupianki" - emeryturą, tylko zasiłkiem wychowawczym, to i tak te pieniądze trzeba by zabrać tym, którzy pracują. Byłby to kolejny podział społeczeństwa na dojących i dojonych. Tymczasem podatki trzeba zmniejszać, a nie zniechęcać przez ich podnoszenie do pracy, oszczędzania i inwestowania! W przeciwnym razie wzrost gospodarczy, który zapisała sobie niemiłościwie nam panująca koalicja, pozostanie tylko marzeniem rządzących majsterkowiczów.
Jak szkodzić "pomagając"
Inne pomysły w ramach walki z dyskryminacją zasługują na równie surową ocenę ekonomisty. Były one już przerabiane i efekty są doskonale znane. Zakaz pytania podczas rozmowy przed przyjęciem do pracy o rodzinę i plany rodzinne czy zakaz umieszczania informacji o płci w ogłoszeniach dotyczących zatrudnienia mają już swoje odpowiedniki w innych krajach. Nie tylko w stosunku do kobiet. Wnioski są jednoznaczne: nonsensowne regulacje pogarszają pozycję grupy chronionej na rynku pracy.
Jeśli wprowadzić zakaz pytania o plany rodzinne (dotyczy to rzecz jasna planów posiadania dzieci), to pogarsza się pozycję kobiet, które uczciwie odpowiedziałyby, że na przykład w ciągu najbliższych pięciu lat najważniejsza jest dla nich pozycja zawodowa i dlatego nie planują dzieci w tym okresie. Pogarsza się pozycję jednej podgrupy kobiet, nie poprawiając pozycji innych. Dlaczego? Bo pracodawca w następstwie takiej nonsensownej regulacji potraktuje wszystkie kobiety jako potencjalne przyszłe matki. Najbardziej dotknie to kobiety wykształcone. Tkaczkę czy testerkę elementów elektronicznych z pewnością jest łatwiej zastąpić, gdy pójdzie na urlop macierzyński.
Ten sam nonsens przerabiano nie tylko wobec kobiet. Stworzony klimat tolerancji dla gorszych wyników kształcenia czarnych Amerykanów w USA i tzw. odwrotna dyskryminacja (preferencje przy przyjmowaniu do pracy) stworzył rzesze ludzi z dyplomami, ale z wielce ułomną wiedzą. W rezultacie pracodawcy przyjmują, że dyplomy szkoły średniej, collegeu czy uniwersytetu, które mają czarni Amerykanie, są niewiele warte. Koledzy w pracy zaś uważają, że wszyscy dostali pracę tylko w ramach preferencji. Efekt jest taki sam, jak w wypadku specjalnych regulacji "chroniących" kobiety. Niskie oceny i zmniejszone szanse awansu dotykają także tych, wcale licznych, czarnych Amerykanów, którzy - jak wszyscy nie preferowani - w pocie czoła i z intelektualnym zaangażowaniem zdobywali i dyplomy, i pracę.
Tego rodzaju regulacje specjalnej troski w ostatecznym rozrachunku nie tylko szkodzą tym, którym rzekomo mają pomagać, ale także deformują gospodarkę rynkową, wprowadzając elementy segregacji grupowej i preferencji. Rynek pracy ulega dalszemu zniekształceniu, a ros-nący ciężar podatków wprowadza antybodźce dla rozwoju gospodarczego, zmniejszając skłonność do oszczędzania.
Jeden człowiek, trzy głosy
Tak modne na współczesnym etapie politycznie poprawnego zidiocenia grupowe preferencje są nie tylko zagrożeniem dla rynku, ale także dla demokracji. Echa tego zagrożenia znajdujemy w innym żądaniu "grupianek": wprowadzenia prawnej zasady pięćdziesięcioprocentowego udziału kobiet we wszystkich instytucjach rządowych i publicznych. Demokracja oznacza zasadę: "jeden człowiek (uprawniony o głosowania oczywiście), jeden głos".
A przecież to tylko początek! W kolejce do preferencji grupowych i procentowych staną przedstawiciele rozmaitych mniejszości: rasowych, etnicznych, religijnych, seksualnych. Dlaczego na przykład lesbijka, wywodząca się z mniejszości etnicznej, uprawniona do głosowania, w wyborach miałaby mieć potrójną szansę? Jeśli wygra w wyborach powszechnych, to dobrze, jeśli nie, to może dostanie się do władz parlamentarnych w ramach procentowej reprezentacji kobiet, a jeśli i tam się nie załapie, to może w reprezentacji mniejszości seksualnych! Powtarzam: stworzenie preferencji z punktu widzenia płci ? czy jakiejkolwiek innej! - jest złamaniem podstawowej zasady demokracji: "jeden człowiek, jeden głos".
Straty w sferze polityki są dokładnym odzwierciedleniem strat w gospodarce. Podważaniu zasad rynku towarzyszy zmniejszona efektywność gospodarki, a podważaniu fundamentalnej zasady demokracji towarzyszy obniżanie efektywności instytucji politycznych, wybieralnych i wykonawczych. Bo preferencje oznaczają, że mniej zdolni czy mniej kompetentni - przedstawicielka czy przedstawiciel jakiejś grupy - zostaną "wybrani", a właściwie mianowani w miejsce lepszych, którzy zostaliby wybrani w prawdziwych demokratycznych wyborach.
Polityczni przedsiębiorcy
W Stanach Zjednoczonych, gdzie plaga politycznie poprawnego zidiocenia zaczęła się najwcześniej, ale też najwcześniej powraca zdrowy rozsądek, ukuto termin "polityczny przedsiębiorca". Nie jest to, jak można by sądzić po doświadczeniach krajów o ułomnym rynku, właściciel firmy wydeptujący ścieżki do lukratywnych kontraktów publicznych i używający korupcyjnych układów. Przeciwnie, polityczny przedsiębiorca to cwaniak, który widzi możliwość stanięcia na czele jakiejś - nie istniejącej jeszcze - grupy pokrzywdzonych.
Następnym krokiem jest przedstawienie katalogu rzekomych "krzywd" zawsze łakomym sensacji mediom, zdobycie dla grupy publicznych środków i - jako finalny sukces - stworzenie instytucji publicznej finansowanej z budżetu, która dbałaby o interesy rzekomo pokrzywdzonych. Z oczywistych przyczyn dobrze płatne posadki w owej instytucji publicznej otrzymywaliby w pierwszej kolejności specjaliści od pokrzywdzenia, czyli ludzie z organizacji powołanej przez danego politycznego przedsiębiorcę. Nie budzi więc zdziwienia fakt, że wspomniana Parlamentarna Grupa Kobiet domaga się nie tylko 50 proc. miejsc we wszystkich instytucjach rządowych i publicznych, ale także powołania "urzędu do spraw równego statusu". Mieści się to doskonale w modelu politycznej przedsiębiorczości: łaska wyborcy (niezależnie od płci!) na pstrym koniu jeździ, a z dobrze płatnej posadki "na urzędzie" można również wyżyć w politycznie chudych latach...
Czego żąda Parlamentarna Grupa Kobiet |
---|
|
Dorota Maria Kempka, senator, przewodnicząca Parlamentarnej Grupy Kobiet: Zmiany ustrojowe na przełomie lat 80. i 90. pogorszyły sytuację kobiet. Wiele z nich nie potrafiło odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Dlatego z inicjatywy Barbary Labudy, ówczesnej posłanki Unii Wolności, w 1991 r. powstała Parlamentarna Grupa Kobiet. Nie spoczniemy. W tym roku po raz kolejny Parlamentarna Grupa Kobiet usiłuje złożyć w Senacie projekt ustawy o równym statusie kobiet i mężczyzn. |
Więcej możesz przeczytać w 24/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.