"Zdetonować pierwszą islamską bombę jądrową!" - marzą pakistańscy ekstremiści
Zapach wojny - tak zatytułowała była pakistańska premier Benazir Bhutto swój komentarz na temat napięcia narastającego między jej krajem a Indiami. Powiało grozą, gdy Amerykanie i Brytyjczycy zalecili swym obywatelom opuszczenie zwaśnionych krajów. Indie odrzucają wszelkie próby międzynarodowej mediacji w sporze o Kaszmir. To jednak Pakistan - choć prezydent Perwez Muszarraf wyciąga rękę na zgodę - spędza sen z powiek przywódcom państw próbującym uśmierzyć konflikt.
Wojskowi stratedzy nie mają wątpliwości: jeśli dojdzie do wojny jądrowej, pierwszy rakiet z głowicami nuklearnymi użyłby Islamabad. Dlaczego? Ponieważ pakistańscy generałowie wiedzą, że nie wygrają, stosując broń konwencjonalną. Hindusi mogą oficjalnie głosić, że nie sięgną pierwsi do atomowego arsenału, gdyż mają silniejszą armię i znacznie większe terytorium. Islamabad może w tej sytuacji zrobić tylko jedno - grozić, że użyje broni masowego rażenia.
Republika kłopotów
Bez odpowiedzi pozostaje wciąż pytanie, czy kontroli nad pakistańskimi rakietami nie może uzyskać szaleniec w generalskim mundurze albo - co gorsza - islamscy fanatycy od lat marzący o zdetonowaniu islamskiej bomby atomowej.
Pakistan od chwili powstania w 1947 r. nie może się wydobyć z zaklętego kręgu podziałów wewnętrznych i konfliktów z sąsiadami. Krajem rządzili na przemian wojskowi i cywile. Ani jedni, ani drudzy nie zdołali uniknąć dwóch wojen z Indiami i secesji Bangladeszu. W polityce wewnętrznej nie było lepiej - w gospodarce dominuje szara strefa i korupcja, a akty terroru na tle religijnym są na porządku dziennym.
Wszystkie te problemy dodatkowo skomplikowały się wraz z uwikłaniem Pakistanu w afgański koszmar. Islamabad stał się bazą oporu przeciwko sowieckiej inwazji w Afganistanie, a zarazem światowym centrum świętej wojny z "niewiernymi". Po wycofaniu wojsk radzieckich z Afganistanu Pakistan postanowił zagrać afgańską kartą na własną rękę, stawiając na talibów. Pakistańscy przywódcy liczyli, że dzięki sojuszowi z Afganistanem ich kraj zyska "głębię strategiczną", potrzebną do zrównoważenia przewagi Indii.
Zamiast tego Pakistan wpakował się w tarapaty, bo talibowie mieli własne plany. Mułła Omar popierał otwarcie dżihad w Kaszmirze, a podkomendni bin Ladena szkolili kaszmirskich bojowników do walki przeciwko Hindusom. Radykalizacja separatystów w indyjskiej części Kaszmiru dała oręż propagandowy Indiom. Poplecznicy talibów z partii islamskich w Pakistanie też marzyli o ustanowieniu w kraju porządków koranicznych.
Talibska pułapka
Wkrótce okazało się, że "głębię strategiczną" zyskali raczej talibowie - i to kosztem Pakistanu. Olivier Roy, jeden z największych znawców islamu na Zachodzie, a także Ahmed Raszid, pakistański ekspert, autor książki o talibach, mówili wręcz, że nastąpiła "talibanizacja Pakistanu". Granica pakistańsko-afgańska przestała praktycznie istnieć, stając się jed-wabnym szlakiem dla przemytników i rajem dla terrorystów. Bin Laden korzystał nawet z usług pakistańskich ekspertów ds. broni atomowej.
Samozwańczy prezydent Pakistanu, gen. Perwez Muszarraf, postanowił w końcu zerwać związki z talibami. Niełatwo jednak z dnia na dzień zawrócić bieg historii. Na pierwszy rzut oka generał całkowicie kontroluje sytuację w kraju - przy pomocy sił zbrojnych. Między bajki trzeba jednak włożyć informację, że w referendum uzyskał 98-procentowe poparcie. Radykałowie też nie złożyli broni. Zachodnie wywiady spekulują, że pasztuńskie pogranicze pakistańsko-afgańskie nadal jest schronieniem dla bin Ladena, mułły Omara i kilku tysięcy ich ludzi.
Na ulicach Karaczi znów pojawili się demonstranci. Ich białe stroje oznaczają, że są gotowi na śmierć. Tym razem już nie tylko w obronie "braci w wierze" (jak w Afganistanie), ale i w walce o Kaszmir. Muszarraf może nawet publicznie wyciągać ręce do zgody z Indiami, jak na ostatnim szczycie w Ałma Acie, równocześnie nie może jednak potępić kaszmirskich bojowników. Chcąc ukrócić akty terroru w Kaszmirze, musiałby wydać walkę na śmierć i życie radykałom, którzy nie wybaczyliby generałowi kolejnej "zdrady" i "zaprzedania się Indiom".
Afgańskie liberum veto
Obserwatorom południowoazjatyckiej beczki prochu sen z oczu spędza także sytuacja w Afganistanie. Formalnie uwolnionemu od talibańskiego koszmaru krajowi daleko do stabilizacji. Względny porządek jest tylko w Kabulu. Poza stolicą panuje bałagan i sobiepaństwo lokalnych wodzów i watażków. Nie można wykluczyć ponownego wybuchu bratobójczych waśni.
Plemiona afgańskie są niezadowolone z liczby delegatów upoważnionych do wzięcia udziału w posiedzeniu Loja Dżirgi. To afgańskie zgromadzenie starszyzny plemiennej wyłoni władze, które będą sprawować rządy do wyborów powszechnych. Zaplanowano je na koniec 2003 r. Tymczasem na niedostateczną reprezentację w zwołanym doraźnie sejmie elekcyjnym Afgańczyków narzekają wszyscy. Każda decyzja naruszająca interesy poszczególnych grup etnicznych może być z łatwością podważona przez frakcje niezadowolonych.
Premier Hamid Karzaj i król Zahir Szah (obaj Pasztuni), który pewnie zostanie prezydentem, nie mają autorytetu wystarczającego, by zapewnić stabilizację sytuacji w kraju. Kar-zaj uważany jest za marionetkę amerykańską i poplecznika firmy naftowej Unocal, w której dominują Amerykanie. Jeśli uda się zrealizować przygotowany projekt gospodarczy, Unocal poprowadzi gazociąg z Turmenistanu przez Afganistan do portów pakistańskich. To właśnie jest tort, który chcą podzielić afgańscy przywódcy.
To jasne, że po zakończeniu obrad Loja Dżirgi Afganistanem, a właściwie północą kraju i Kabulem, nadal będzie trząść mniejszość tadżycka. Hamid Karzaj i Zahir Szah będą jedynie odgrywać rolę kwiatka do kożucha. To zaś musi doprowadzić do narastania niesnasek plemiennych i zaostrzenia stosunków wewnętrznych. Gdyby doszło do zbrojnej konfrontacji między grupami etnicznymi, nie na wiele zda się obecność międzynarodowego kontyngentu wojskowego. Już dziś korpus cudzoziemskich żołnierzy nie czuje się bezpiecznie nawet w Kabulu.
Z zamieszania i słabości władz korzystają talibowie, którzy w powszechnym przekonaniu kabulczyków zdołali urządzić się na ziemi niczyjej, głównie na pograniczu afgańsko-pakistańskim. Wycofanie z obszaru granicznego dużej części wojsk pakistańskich, które skierowano na granicę z Indiami, stwarza sprzyjające warunki do ogłoszenia nowego dżihadu.
Szansa Muszarrafa |
---|
HAMID MIR pakistański publicysta, współpracownik sieci telewizyjnej GEO TV Pakistan jest zagrożony agresją Indii, a ugrupowania polityczne odmawiają współpracy z prezydentem Muszarrafem. Szukając porozumienia ponad podziałami, generał zaprosił niedawno przedstawicieli najważniejszych stronnictw na rozmowy, a ci bez ogródek powiedzieli mu, żeby sam sobie walczył z Indiami. Chyba nigdy w historii nie zamanifestowano równie otwarcie tak antypaństwowego zachowania! Krzepiące jest jednak poparcie armii dla swego przełożonego. Ci oficerowie, którzy mogliby spiskować i ciskać prezydentowi kłody pod nogi, zostali już dawno usunięci z wojska. W październiku w Pakistanie odbędą się wybory powszechne. Jeśli nie będzie cudu nad urną, przeciwnicy Muszarrafa zdecydowanie wygrają. Tymczasem świat go akceptuje. Szef państwa wykazał swoją przydatność w koalicji antyterrorystycznej. Sprawny, opanowany - jest najważniejszą osobistością w naszym zapalnym regionie. Indie mu tej charyzmy zazdroszczą. Muszarraf ciągle wyciąga rękę do zgody, a Hindusi ją odrzucają. Najwyższa pora, by premier Atal Behari Vajpayee zachował się jak odpowiedzialny polityk i przystąpił do rzeczowych rozmów. |
Więcej możesz przeczytać w 24/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.