To, co jest przesadą w "Zielonej mili", kijem po łbie, złym smakiem i niedorzecznym pomysłem, okazuje się w końcu poruszające
Tomasz Raczek: - Panie Zygmuncie, ilekroć omawiamy filmy zrealizowane według powieści Stephena Kinga, mamy wątpliwości, czy to sukces, czy porażka. Chyba jest coś w tej prozie, że przeniesiona na ekran zwykle pozostawia niedosyt. Zdarzyło mi się to znowu po obejrzeniu filmu "Zielona mila", który teoretycznie powinien być wydarzeniem: ciekawy temat, dobrze zagrany, zrobiony przez reżysera, który odniósł wcześniej sukces ekranizacją "Skazanych na Shawshank".
Zygmunt Kałużyński: - Ta twórczość, która budzi w panu wątpliwość typową dla kulturalnego Europejczyka, w Ameryce jest jednak nieprawdopodobnym sukcesem. Jest to - jak się dowiedziałem z "Sight and Sound" - 23. film zrobiony według prozy Stephena Kinga, nie licząc telewizyjnych, bo te trudno nawet zliczyć. Jeśli idzie o powieści, to mamy już całą bibliotekę Kinga, zresztą jej część dotarła również do Polski. A jednak to zjawisko - jak wynika z pana wypowiedzi - ciągle wątpliwe.
TR: - W tym filmie oglądamy relację z więziennego oddziału dla skazanych na karę śmierci. Tytułowa "zielona mila" to ostatni kawałek korytarza prowadzący do krzesła elektrycznego. Ale mamy tu też magię i cudowne uzdrowienia.
ZK: - To właśnie sytuacja typowa dla Kinga: z jednej strony opis środowiska charakterystycznego dla Ameryki (w tym wypadku izba straceń z krzesłem elektrycznym)...
TR: -... czyli - wydawałoby się - publicystyka próbująca wywołać w nas sprzeciw przeciwko karze śmierci...
ZK: -... a z drugiej strony owo mistyczne nieprawdopodobieństwo. I to - zdaje się - jest klucz do wytłumaczenia, na czym polega sukces powieści Kinga. Przecież horror fantastyczny to rodzaj od dawna uprawiany w Europie, tylko zupełnie inaczej. U nas bierze się on z tradycji romantycznej: Drakula, czyli wampir, który po nocy wysysa krew, i Frankenstein, czyli sztuczny, potworny twór zrobiony przez oszalałego uczonego. Niech pan zwróci uwagę, że oba wypadki i pochodne od nich w literaturze europejskiej są wyłączone z życia. To się zawsze odbywa albo w średniowiecznym zamku, zabytku z przeszłości (Drakula), albo w ukrytym, tajemniczym laboratorium (Frankenstein). Tymczasem King realistycznie opisuje codzienne życie amerykańskie. Często 90 proc. jego powieści to obyczajowy realizm, w którym nagle pojawia się jakaś potworność zaświatowa.
TR: - W tym wypadku raczej zaświatowa wspaniałość.
ZK: - Bo są różne u niego. Zastanawiałem się kiedyś, na czym polega sukces Kinga w Ameryce. Chyba właśnie na odkryciu, że nawet dzisiaj, w roku już 2000, odczuwamy potrzebę czegoś niezwykłego. Rozumiem, o co chodzi, bo przez jakiś czas mieszkałem u przyjaciół w amerykańskim miasteczku, które jest zupełnie inne niż u nas. U nas to zawsze nędza, kłopoty, bida i tak dalej. Tam życie jest perfekcyjne, czyściutkie, zorganizowane; wszystko tak świetnie idzie, że po pewnym czasie człowiek ma potrzebę uzupełnienia tego, czego brakuje...
TR: - Czyli destrukcji?
ZK: - Tak, człowiek się spodziewa, że może się zdarzyć coś potwornego. Nie bez powodu horrory amerykańskie rozgrywają się w najsłodszych rodzinach. Tak jest i tym razem u Kinga. Mamy obraz okrutnych w gruncie rzeczy stosunków społecznych w okresie wielkiego kryzysu. Zaczyna się od tego, że w sielankowym zakładzie dla starców Tom Hanks, grający głównego bohatera, opowiada koleżance o tym, jak w latach 30. był strażnikiem więziennym i jak dozorował w izbie straceń wielkiego Murzyna, który okazał się cudotwórcą, bo uleczył raka u żony dyrektora więzienia, a samego Hanksa wybawił od zapalenia pęcherza. To ostatnie zostało tu zresztą pokazane w sposób silnie naruszający dobry gust, bo jesteśmy świadkami uciążliwego oddawania moczu i to dosłownie - widzimy, jak leje się strumień... Zresztą, panie Tomaszu, ten film w ogóle narusza dobry gust. Wszystko w nim jest tak okropnie przesadzone!
TR: - Poza tym trwa trzy godziny. Jednak to, co mnie najbardziej zdziwiło, to fakt, że trzykrotnie pokazano tu ze szczegółami wykonanie wyroku śmierci przez porażenie prądem elektrycznym, a mimo to film nie wywołuje nawet ćwierci tego wrażenia, jakie nas paraliżowało podczas oglądania "Krótkiego filmu o zabijaniu" Krzysztofa Kieślowskiego.
ZK: - Bo mamy tu ową fantastykę, a poza tym te egzekucje również w sposób jaskrawy naruszają dobry smak. Szczególnie jedna, pokazana z potwornym realizmem: złośliwy dozorca więzienny, żeby przedłużyć męki skazanego, usunął ważny element...
TR: -... namoczoną gąbkę, przewodzącą prąd prosto do mózgu...
ZK: -... i skazaniec pali się na naszych oczach płomieniem. Przez parę minut!
TR: - Dobrze, że spece od marketingu nie wpadli na pomysł, aby w kinach zamontować urządzenia do wywoływania smrodu palonego ciała, o którym tyle się w filmie mówi. Tylko, panie Zygmuncie, niech pan zauważy, do czego doszło: o czym my w ogóle mówimy?! I w jakiej tonacji?! Prawie żartobliwej! Chyba popełniamy zasadniczy błąd...
ZK: - To wszystko przez przesadę tego filmu, panie Tomaszu. Niech pan zobaczy, jak wyglądają postacie: karykaturalne i jednostronne. Hanks to prawdziwy misjonarz, nie sposób uwierzyć, żeby kierownik zespołu strażników więziennych był takim aniołem. Występuje tam także drań popierany przez władze...
TR: -... bo ma koneksje.
ZK: - Tak, ale to jest schematyczna krytyka. To znowu jest zdegenerowany sadysta i bydlę, osobnik budzący obrzydzenie. Murzyn zaś to anioł z zaświatów. Właśnie dlatego, kiedy rozmawiamy o tym filmie, bez przerwy zgłaszamy jakieś wątpliwości.
TR: - A jednak rola Toma Hanksa jest naprawdę wzruszająca. Cokolwiek by powiedzieć o jej scenariuszowej konstrukcji, powściągliwe aktorstwo Hanksa znowu obroniło się znakomicie.
ZK: - On w ogóle trzyma ten film. Dzięki jego - paradoksalnie to zabrzmi z uwagi na temat - delikatności czujemy się wciągnięci emocjonalnie w tę historię. Powiem więcej: to, co jest przesadą w "Zielonej mili", kijem po łbie, złym smakiem i niedorzecznym pomysłem, by przedstawić niewinnego, czyniącego cuda Murzyna, którego nie sposób uratować, okazuje się w końcu poruszające.
Zygmunt Kałużyński: - Ta twórczość, która budzi w panu wątpliwość typową dla kulturalnego Europejczyka, w Ameryce jest jednak nieprawdopodobnym sukcesem. Jest to - jak się dowiedziałem z "Sight and Sound" - 23. film zrobiony według prozy Stephena Kinga, nie licząc telewizyjnych, bo te trudno nawet zliczyć. Jeśli idzie o powieści, to mamy już całą bibliotekę Kinga, zresztą jej część dotarła również do Polski. A jednak to zjawisko - jak wynika z pana wypowiedzi - ciągle wątpliwe.
TR: - W tym filmie oglądamy relację z więziennego oddziału dla skazanych na karę śmierci. Tytułowa "zielona mila" to ostatni kawałek korytarza prowadzący do krzesła elektrycznego. Ale mamy tu też magię i cudowne uzdrowienia.
ZK: - To właśnie sytuacja typowa dla Kinga: z jednej strony opis środowiska charakterystycznego dla Ameryki (w tym wypadku izba straceń z krzesłem elektrycznym)...
TR: -... czyli - wydawałoby się - publicystyka próbująca wywołać w nas sprzeciw przeciwko karze śmierci...
ZK: -... a z drugiej strony owo mistyczne nieprawdopodobieństwo. I to - zdaje się - jest klucz do wytłumaczenia, na czym polega sukces powieści Kinga. Przecież horror fantastyczny to rodzaj od dawna uprawiany w Europie, tylko zupełnie inaczej. U nas bierze się on z tradycji romantycznej: Drakula, czyli wampir, który po nocy wysysa krew, i Frankenstein, czyli sztuczny, potworny twór zrobiony przez oszalałego uczonego. Niech pan zwróci uwagę, że oba wypadki i pochodne od nich w literaturze europejskiej są wyłączone z życia. To się zawsze odbywa albo w średniowiecznym zamku, zabytku z przeszłości (Drakula), albo w ukrytym, tajemniczym laboratorium (Frankenstein). Tymczasem King realistycznie opisuje codzienne życie amerykańskie. Często 90 proc. jego powieści to obyczajowy realizm, w którym nagle pojawia się jakaś potworność zaświatowa.
TR: - W tym wypadku raczej zaświatowa wspaniałość.
ZK: - Bo są różne u niego. Zastanawiałem się kiedyś, na czym polega sukces Kinga w Ameryce. Chyba właśnie na odkryciu, że nawet dzisiaj, w roku już 2000, odczuwamy potrzebę czegoś niezwykłego. Rozumiem, o co chodzi, bo przez jakiś czas mieszkałem u przyjaciół w amerykańskim miasteczku, które jest zupełnie inne niż u nas. U nas to zawsze nędza, kłopoty, bida i tak dalej. Tam życie jest perfekcyjne, czyściutkie, zorganizowane; wszystko tak świetnie idzie, że po pewnym czasie człowiek ma potrzebę uzupełnienia tego, czego brakuje...
TR: - Czyli destrukcji?
ZK: - Tak, człowiek się spodziewa, że może się zdarzyć coś potwornego. Nie bez powodu horrory amerykańskie rozgrywają się w najsłodszych rodzinach. Tak jest i tym razem u Kinga. Mamy obraz okrutnych w gruncie rzeczy stosunków społecznych w okresie wielkiego kryzysu. Zaczyna się od tego, że w sielankowym zakładzie dla starców Tom Hanks, grający głównego bohatera, opowiada koleżance o tym, jak w latach 30. był strażnikiem więziennym i jak dozorował w izbie straceń wielkiego Murzyna, który okazał się cudotwórcą, bo uleczył raka u żony dyrektora więzienia, a samego Hanksa wybawił od zapalenia pęcherza. To ostatnie zostało tu zresztą pokazane w sposób silnie naruszający dobry gust, bo jesteśmy świadkami uciążliwego oddawania moczu i to dosłownie - widzimy, jak leje się strumień... Zresztą, panie Tomaszu, ten film w ogóle narusza dobry gust. Wszystko w nim jest tak okropnie przesadzone!
TR: - Poza tym trwa trzy godziny. Jednak to, co mnie najbardziej zdziwiło, to fakt, że trzykrotnie pokazano tu ze szczegółami wykonanie wyroku śmierci przez porażenie prądem elektrycznym, a mimo to film nie wywołuje nawet ćwierci tego wrażenia, jakie nas paraliżowało podczas oglądania "Krótkiego filmu o zabijaniu" Krzysztofa Kieślowskiego.
ZK: - Bo mamy tu ową fantastykę, a poza tym te egzekucje również w sposób jaskrawy naruszają dobry smak. Szczególnie jedna, pokazana z potwornym realizmem: złośliwy dozorca więzienny, żeby przedłużyć męki skazanego, usunął ważny element...
TR: -... namoczoną gąbkę, przewodzącą prąd prosto do mózgu...
ZK: -... i skazaniec pali się na naszych oczach płomieniem. Przez parę minut!
TR: - Dobrze, że spece od marketingu nie wpadli na pomysł, aby w kinach zamontować urządzenia do wywoływania smrodu palonego ciała, o którym tyle się w filmie mówi. Tylko, panie Zygmuncie, niech pan zauważy, do czego doszło: o czym my w ogóle mówimy?! I w jakiej tonacji?! Prawie żartobliwej! Chyba popełniamy zasadniczy błąd...
ZK: - To wszystko przez przesadę tego filmu, panie Tomaszu. Niech pan zobaczy, jak wyglądają postacie: karykaturalne i jednostronne. Hanks to prawdziwy misjonarz, nie sposób uwierzyć, żeby kierownik zespołu strażników więziennych był takim aniołem. Występuje tam także drań popierany przez władze...
TR: -... bo ma koneksje.
ZK: - Tak, ale to jest schematyczna krytyka. To znowu jest zdegenerowany sadysta i bydlę, osobnik budzący obrzydzenie. Murzyn zaś to anioł z zaświatów. Właśnie dlatego, kiedy rozmawiamy o tym filmie, bez przerwy zgłaszamy jakieś wątpliwości.
TR: - A jednak rola Toma Hanksa jest naprawdę wzruszająca. Cokolwiek by powiedzieć o jej scenariuszowej konstrukcji, powściągliwe aktorstwo Hanksa znowu obroniło się znakomicie.
ZK: - On w ogóle trzyma ten film. Dzięki jego - paradoksalnie to zabrzmi z uwagi na temat - delikatności czujemy się wciągnięci emocjonalnie w tę historię. Powiem więcej: to, co jest przesadą w "Zielonej mili", kijem po łbie, złym smakiem i niedorzecznym pomysłem, by przedstawić niewinnego, czyniącego cuda Murzyna, którego nie sposób uratować, okazuje się w końcu poruszające.
Więcej możesz przeczytać w 17/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.