W czasie, gdy III RP dołączała do ekskluzywnego klubu państw dysponujących w pełni wymienialną walutą ("Światowy złoty"), czego przecenić nie sposób, Jarosław Kalinowski nawoływał do podjęcia debaty z udziałem "głównych sił politycznych" na temat "dramatycznej sytuacji ekonomicznej Polski". Kalinowski postawił przy tym jeden warunek: w owej debacie nie mógłby uczestniczyć Leszek Balcerowicz, bowiem "jego szkodliwe dogmaty są powszechnie znane". Kto ośmieli się uświadomić Kalinowskiemu, że gdyby nie "dogmaty Balcerowicza", prezes PSL do dziś zmuszony byłby kupować "Old Spice'a" - przedmiot bodajże największego pożądania najbardziej męskich obywateli PRL - za tak zwane bony Pekao? Kto jeszcze w ogóle pamięta, że aby niewiele ponad dziesięć lat temu znaleźć się w raju, wystarczyło - wedle obiegowego dowcipu z tamtej epoki - "przeskoczyć ladę w Peweksie i poprosić o azyl polityczny"?
W czasie, gdy Komisja Europejska uznawała ojczyznę Kalinowskiego za "niekwestionowanego lidera przemian gospodarczych w regionie", zagrzmiały dwie największe centrale związkowe w Polsce. "W wyniku restrukturyzacji przedsiębiorstw i reform w sektorze publicznym w sposób niedopuszczalny wzrasta liczba osób bezrobotnych, które nie znajdują wystarczającej ilości ofert pracy" - to fragment uchwały Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność". OPZZ poszło jeszcze dalej. Konkretnie przed siedzibę Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, którą całkowicie bezprawnie i bezkarnie okupowało przez 20 godzin, żądając... "poważnej dyskusji w Sejmie" o bezrobociu. Kto w przededniu kampanii prezydenckiej ośmieli się zwrócić uwagę solidarnym z "Solidarności" i przybudówki SLD, że ich wystąpienia niemal wpisują się w ton oskarżeń Fidela Castro, który podczas ostatniego zgromadzenia przywódców Trzeciego Świata w Hawanie ("Szczyt ubogich") postawił znak równości między współczesnym kapitalizmem i nazistowskim Holocaustem? O ile nie znajduję wystarczająco cierpliwego i obdarzonego nerwami ze stali korepetytora dla Jarosława Kalinowskiego, o tyle chętnie wskażę lekturę obowiązkową dla panów Wiadernego i spółki.
To pomieszczona w tym numerze rozmowa z Henryką Bochniarz ("Solidarność pracodawców"). Prezydent Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych w sposób niezwykle komunikatywny i prosty przedstawia następujący mechanizm. Oto "grupa obrońców ludu za cudze pieniądze" wychodzi ze skóry, aby - rzecz jasna, w interesie pracobiorców, choć najchętniej przed kamerami i w błyskach fleszów - zwiększyć koszty pracodawcy (przedłużenie urlopów macierzyńskich, skrócenie czasu pracy, wprowadzenie wszystkich wolnych sobót, itp., itd.). Efekt? "Przedsiębiorcy mają do wyboru - albo ogłoszenie upadłości firmy, albo walka za wszelką cenę o przetrwanie. A ceną w tej walce jest właśnie liczba miejsc pracy". Wniosek, którego pani prezydent PKPP taktownie nie formułuje wprost? "Obrońcy ludu za cudze pieniądze" to najwięksi nieprzyjaciele pracobiorców!
Tymczasem w Stanach Zjednoczonych szeregi związków zawodowych topnieją. O ile w latach 50. co trzeci zatrudniony w USA był związkowcem, o tyle obecnie jest nim zaledwie co siódmy ("Zanikające związki"). Powód? Ekspansja "nowej gospodarki", opartej na zawodach "okołointernetowych". Co to znaczy? To znaczy - cytuję - że za oceanem "nikt nie szuka ochrony związków zawodowych i gwarancji zatrudnienia, jeśli może przebierać w ofertach pracy". To nie do przeniesienia nad Wisłę - powie ktoś. Niekoniecznie. Niedowiarków odsyłam do artykułu "Polska Dolina Krzemowa?"
Sądzę, że zasadniczy wybór Polski i Polaków w najbliższych latach nie sprowadza się do wyboru między Kwaśniewskim a Krzaklewskim w jesiennych wyborach prezydenckich. To raczej wybór między Kwaśniewskim i Krzaklewskim a Lepperem i Łopuszańskim. To wybór między Polską globalną a zaściankową. To wreszcie wybór między gwarancją sytości nie tylko od święta ("Wielkie żarcie") a picadillo de soya. Picadillo de soya zaś to zalana krwią, brunatno-czerwona mieszanka świńskich resztek i wytłoków soi. Ta cuchnąca masa to jedyny rodzaj "mięsa" na kartki serwowany rodakom przez el comendante Castro.
W czasie, gdy Komisja Europejska uznawała ojczyznę Kalinowskiego za "niekwestionowanego lidera przemian gospodarczych w regionie", zagrzmiały dwie największe centrale związkowe w Polsce. "W wyniku restrukturyzacji przedsiębiorstw i reform w sektorze publicznym w sposób niedopuszczalny wzrasta liczba osób bezrobotnych, które nie znajdują wystarczającej ilości ofert pracy" - to fragment uchwały Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność". OPZZ poszło jeszcze dalej. Konkretnie przed siedzibę Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, którą całkowicie bezprawnie i bezkarnie okupowało przez 20 godzin, żądając... "poważnej dyskusji w Sejmie" o bezrobociu. Kto w przededniu kampanii prezydenckiej ośmieli się zwrócić uwagę solidarnym z "Solidarności" i przybudówki SLD, że ich wystąpienia niemal wpisują się w ton oskarżeń Fidela Castro, który podczas ostatniego zgromadzenia przywódców Trzeciego Świata w Hawanie ("Szczyt ubogich") postawił znak równości między współczesnym kapitalizmem i nazistowskim Holocaustem? O ile nie znajduję wystarczająco cierpliwego i obdarzonego nerwami ze stali korepetytora dla Jarosława Kalinowskiego, o tyle chętnie wskażę lekturę obowiązkową dla panów Wiadernego i spółki.
To pomieszczona w tym numerze rozmowa z Henryką Bochniarz ("Solidarność pracodawców"). Prezydent Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych w sposób niezwykle komunikatywny i prosty przedstawia następujący mechanizm. Oto "grupa obrońców ludu za cudze pieniądze" wychodzi ze skóry, aby - rzecz jasna, w interesie pracobiorców, choć najchętniej przed kamerami i w błyskach fleszów - zwiększyć koszty pracodawcy (przedłużenie urlopów macierzyńskich, skrócenie czasu pracy, wprowadzenie wszystkich wolnych sobót, itp., itd.). Efekt? "Przedsiębiorcy mają do wyboru - albo ogłoszenie upadłości firmy, albo walka za wszelką cenę o przetrwanie. A ceną w tej walce jest właśnie liczba miejsc pracy". Wniosek, którego pani prezydent PKPP taktownie nie formułuje wprost? "Obrońcy ludu za cudze pieniądze" to najwięksi nieprzyjaciele pracobiorców!
Tymczasem w Stanach Zjednoczonych szeregi związków zawodowych topnieją. O ile w latach 50. co trzeci zatrudniony w USA był związkowcem, o tyle obecnie jest nim zaledwie co siódmy ("Zanikające związki"). Powód? Ekspansja "nowej gospodarki", opartej na zawodach "okołointernetowych". Co to znaczy? To znaczy - cytuję - że za oceanem "nikt nie szuka ochrony związków zawodowych i gwarancji zatrudnienia, jeśli może przebierać w ofertach pracy". To nie do przeniesienia nad Wisłę - powie ktoś. Niekoniecznie. Niedowiarków odsyłam do artykułu "Polska Dolina Krzemowa?"
Sądzę, że zasadniczy wybór Polski i Polaków w najbliższych latach nie sprowadza się do wyboru między Kwaśniewskim a Krzaklewskim w jesiennych wyborach prezydenckich. To raczej wybór między Kwaśniewskim i Krzaklewskim a Lepperem i Łopuszańskim. To wybór między Polską globalną a zaściankową. To wreszcie wybór między gwarancją sytości nie tylko od święta ("Wielkie żarcie") a picadillo de soya. Picadillo de soya zaś to zalana krwią, brunatno-czerwona mieszanka świńskich resztek i wytłoków soi. Ta cuchnąca masa to jedyny rodzaj "mięsa" na kartki serwowany rodakom przez el comendante Castro.
Więcej możesz przeczytać w 17/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.