Komicy kretyni pomagają nam przetrwać własne potknięcia. Śmiejemy się, bo wreszcie ktoś jest głupszy od nas samych
Publiczność uwielbia kretynów. Wesołkowaty głupek, zdezorientowany idiota, poczciwy pierdoła czy kompletny wał wzbudzają większą sympatię widzów niż postać przebiegła, sprytna, wyrachowana. Wszyscy wielcy komicy grali kretynów o gołębim sercu.
Flip i Flap to para wiecznych nieudaczników. Postać odtwarzana przez Louisa de FunŻsa to zwykle znerwicowany furiat na stanowisku. Jaś Fasola kreowany przez Rowana Atkinsona to zdziecinniały półdebil, który niczym huragan niszczy swymi działaniami zastany porządek i spokój. Także polscy satyrycy i aktorzy komediowi często wybierają image życiowych baranów. Bogumił Kobiela grywał sympatycznych nieudaczników. Ferdynand Kiepski Andrzeja Grabowskiego to filozofujący pijaczyna i matoł. Postać wykreowana w kabarecie przez Marcina Dańca to dający się lubić polski cham i cwaniaczek.
To jest Międzynarodowa Galeria Kretynów, ale są to kochani kretyni. Wszystkie te postaci łączy ważna cecha. Kamera ich kocha.
A jak kogoś pokocha kamera, to pokocha go też publiczność. Ta banda idiotów ma większe powodzenie niż Julia Roberts czy cycki Britney Spears. Widownia uwielbia bawić się czyimś kosztem. Uwielbia patrzeć, jak ktoś robi z siebie pośmiewisko. Śmiejemy się, bo wreszcie ktoś jest głupszy od nas samych. Komicy kretyni pomagają nam przetrwać własne potknięcia. Są filmowym i telewizyjnym usprawiedliwieniem naszych własnych głupstw i kretynizmów.
W telewizji namnożyło się ostatnio widowisk typu zaśpiewaj i wygraj. Pierwsza oczywiście była "Szansa na sukces" Elżbiety Skrętkowskiej (w TVP 2). Później "Droga do gwiazd" (w TVN) dowodzona przez Zbigniewa Wodeckiego, a ostatnio głośny "Idol" (w Polsacie). We wszystkich tych programach pojawiają się jednostki utalentowane wokalnie, które liczą na zrobienie kariery. Moją uwagę, i myślę, że nie tylko moją, przyciągają jednak osobnicy nie umiejący śpiewać.
Pięćdziesięcioletni gazownik, żwawy rolnik emeryt, pani Jola ze sklepu mięsnego, śpiewający jak koty wkręcane w imadło, to autentyczni bohaterowie "Szansy na sukces". Są autentycznie śmieszni i zabawni. I właśnie jako tacy piekielnie interesujący. Program "Idol" był zabawny tylko do momentu, gdy prezentowali się w nim najgorsi wokaliści, odrzucani przez jury. Dalej była już tylko nuda, plastik i poprawność.
W "Drodze do gwiazd" pokazuje się, niestety, jedynie uszminkowane i ułożone produkty programu. Królową gatunku jest dla mnie program Elżbiety Skrętkowskiej, gdzie świadomie dobiera się wykonawców, by byli dla siebie kontrastem. Są tu młodzi osobnicy, którzy śpiewają lepiej niż uznani już wykonawcy, ale nie brakuje też wyjących jak kojoty sympatycznych kretynów.
Kilka lat temu, prowadząc program "Lalamido" w telewizji wspólnie z moim przyjacielem Pawłem "Końjem" Konnakiem, wylansowaliśmy Pana Witka. Był to ktoś w stylu "Anty-Idola". Pan Witek nie potrafił ani grać, ani śpiewać, ale wzbudzał sympatię widzów. To, co robił Pan Witek na scenie, było tak głupie, że aż śmieszne.
Postacią z tej samej bajki jest nowy minister finansów Grzegorz Kołodko, zwany Michaelem Jacksonem polskiej ekonomii. Bardzo się cieszę, że zastąpił on wiecznie zasępionego i ziewającego Belkę. Leszek Miller jest jak Elżbieta Skrętkowska, która w swoim śpiewającym ptaszniku łączy różne osobowości. Wierzę, że przy Kołodce nie będzie czasu na nudę. Nowy minister do niedawna miał fryzurę gitarzysty z kapeli deathmetalowej, co już zapowiadało, że ostro da nam wszystkim do wiwatu. Dobry, sceniczny image jest ważny. Gdyby tak jeszcze zechciał zaśpiewać w "Szansie na sukces".
Flip i Flap to para wiecznych nieudaczników. Postać odtwarzana przez Louisa de FunŻsa to zwykle znerwicowany furiat na stanowisku. Jaś Fasola kreowany przez Rowana Atkinsona to zdziecinniały półdebil, który niczym huragan niszczy swymi działaniami zastany porządek i spokój. Także polscy satyrycy i aktorzy komediowi często wybierają image życiowych baranów. Bogumił Kobiela grywał sympatycznych nieudaczników. Ferdynand Kiepski Andrzeja Grabowskiego to filozofujący pijaczyna i matoł. Postać wykreowana w kabarecie przez Marcina Dańca to dający się lubić polski cham i cwaniaczek.
To jest Międzynarodowa Galeria Kretynów, ale są to kochani kretyni. Wszystkie te postaci łączy ważna cecha. Kamera ich kocha.
A jak kogoś pokocha kamera, to pokocha go też publiczność. Ta banda idiotów ma większe powodzenie niż Julia Roberts czy cycki Britney Spears. Widownia uwielbia bawić się czyimś kosztem. Uwielbia patrzeć, jak ktoś robi z siebie pośmiewisko. Śmiejemy się, bo wreszcie ktoś jest głupszy od nas samych. Komicy kretyni pomagają nam przetrwać własne potknięcia. Są filmowym i telewizyjnym usprawiedliwieniem naszych własnych głupstw i kretynizmów.
W telewizji namnożyło się ostatnio widowisk typu zaśpiewaj i wygraj. Pierwsza oczywiście była "Szansa na sukces" Elżbiety Skrętkowskiej (w TVP 2). Później "Droga do gwiazd" (w TVN) dowodzona przez Zbigniewa Wodeckiego, a ostatnio głośny "Idol" (w Polsacie). We wszystkich tych programach pojawiają się jednostki utalentowane wokalnie, które liczą na zrobienie kariery. Moją uwagę, i myślę, że nie tylko moją, przyciągają jednak osobnicy nie umiejący śpiewać.
Pięćdziesięcioletni gazownik, żwawy rolnik emeryt, pani Jola ze sklepu mięsnego, śpiewający jak koty wkręcane w imadło, to autentyczni bohaterowie "Szansy na sukces". Są autentycznie śmieszni i zabawni. I właśnie jako tacy piekielnie interesujący. Program "Idol" był zabawny tylko do momentu, gdy prezentowali się w nim najgorsi wokaliści, odrzucani przez jury. Dalej była już tylko nuda, plastik i poprawność.
W "Drodze do gwiazd" pokazuje się, niestety, jedynie uszminkowane i ułożone produkty programu. Królową gatunku jest dla mnie program Elżbiety Skrętkowskiej, gdzie świadomie dobiera się wykonawców, by byli dla siebie kontrastem. Są tu młodzi osobnicy, którzy śpiewają lepiej niż uznani już wykonawcy, ale nie brakuje też wyjących jak kojoty sympatycznych kretynów.
Kilka lat temu, prowadząc program "Lalamido" w telewizji wspólnie z moim przyjacielem Pawłem "Końjem" Konnakiem, wylansowaliśmy Pana Witka. Był to ktoś w stylu "Anty-Idola". Pan Witek nie potrafił ani grać, ani śpiewać, ale wzbudzał sympatię widzów. To, co robił Pan Witek na scenie, było tak głupie, że aż śmieszne.
Postacią z tej samej bajki jest nowy minister finansów Grzegorz Kołodko, zwany Michaelem Jacksonem polskiej ekonomii. Bardzo się cieszę, że zastąpił on wiecznie zasępionego i ziewającego Belkę. Leszek Miller jest jak Elżbieta Skrętkowska, która w swoim śpiewającym ptaszniku łączy różne osobowości. Wierzę, że przy Kołodce nie będzie czasu na nudę. Nowy minister do niedawna miał fryzurę gitarzysty z kapeli deathmetalowej, co już zapowiadało, że ostro da nam wszystkim do wiwatu. Dobry, sceniczny image jest ważny. Gdyby tak jeszcze zechciał zaśpiewać w "Szansie na sukces".
Więcej możesz przeczytać w 29/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.