"Był sobie chłopiec" funduje widzowi sentymentalizm, choć pozornie unika przekazywania tego uczucia z ekranu
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, twórcy filmowego przeboju, jakim była ekranizacja powieści "Dziennik Bridget Jones", Chris i Paul Weitz, zrobili teraz męską wersję "Bridget" - film "Był sobie chłopiec", który stał się okazją do kolejnego popisu aktorskiego dla Hugh Granta. Mam jednak wątpliwość, czy obserwacje, tak trafne i błyskotliwe w odniesieniu do nowego pokolenia kobiet, są równie celne, jeśli idzie o mężczyzn?
Zygmunt Kałużyński: Reżyserzy tych filmów chcieli ukazać tendencję, która wręcz unosi się w powietrzu. Dlatego obie produkcje mają ten sam kierunek obyczajowej orientacji. Bridget Jones to nowoczesna, wyzwolona dziewczyna, której już nic nie przeszkadza, by mogła się zachowywać jak osoba całkowicie wolna. Wykonała program feministyczny w stu procentach: niezależna, odnosząca sukcesy, jeżeli jej się coś nie podoba - przenosi się gdzie indziej; zadaje się - gdy tylko ma ochotę - z każdym panem, który jej pożąda. Nagle okazuje się jednak, że czegoś jej brak. Czegoś tradycyjnego w tym przestarzałym - reakcyjnym z punktu widzenia feministek - pojęciu o kobiecie. Brak jej po prostu towarzysza życia, domu, rodziny. I nasza feministka, ze łzami w oczach, rozklejona, zachowująca się w najgłupszy sposób, zabiega o chłopa, który okazuje się szalenie tradycyjnym partnerem. Podobnie dzieje się w tym nowym filmie?
TR: Krótko mówiąc, kontrrewolucja obyczajowa?
ZK: Tak! Wsteczna.
TR: Pan Bridget Jones, który nosi imię Will (gra go Hugh Grant), nawet nie musi pracować, bo utrzymuje się z renty, jaką stanowią pieniądze napływające z tytułu tantiem za wykonywanie bożonarodzeniowego standardu (skomponowanego niegdyś przez jego ojca). Will ma około czterdziestki, żyje sobie elegancko, jest niegłupi i na dodatek przystojny. Może mieć prawie każdą dziewczynę, na którą ma ochotę, chociaż sam już nie wie, czy tę ochotę ma. Generalnie jest znudzony, choć także zadowolony z wolności, którą udało mu się tak długo zachować. Tak jak Bridget odczuwa na swój sposób potrzebę bliskości, choć w filmie "Był sobie chłopiec" została ona przedstawiona w sposób wyjątkowo cyniczny - jako swego rodzaju konserwatyzm pragmatyczny. Bo tu już nie chodzi o miłość, znalezienie najbliższej osoby, co - jak rozumiem - było motorem działania Bridget Jones. Tutaj chodzi o to, by się otoczyć ludźmi, na których "w razie czego" będzie można liczyć. Jakież to jest, panie Zygmuncie, praktyczne, ale i wyrachowane! Pozornie chodzi o to, żeby być z ludźmi, dać sobie prawo do odrobiny ciepła i dawać siebie innym. Tak naprawdę jednak jest to egoistyczna potrzeba zapewnienia sobie poczucia bezpieczeństwa, stworzenia emocjonalnych alternatyw pomagających wyjść z kryzysowych sytuacji. W dalszym ciągu chodzi tylko o siebie, nie innych!
ZK: Tu jednak, panie Tomaszu, występuje też to, co jest wdziękiem tego filmu - ironia, której nie zauważa bohater, ale którą odczuwają widzowie. Rzeczywiście, potrzebę bratania się i niejakiego sentymentalizmu Will może sobie uzasadniać poczuciem praktyczności?
TR: To nawet nie on, panie Zygmuncie. Will przejmuje tylko sposób myślenia kilkunastoletniego chłopca, syna pewnej rozwódki, który się z nim zaprzyjaźnia, i wygłasza podobne, zdroworozsądkowe teorie. Nasz dorosły bohater zaczyna w końcówce filmu postępować według zaleceń dwunastolatka.
ZK: Tak, bo ten chłopiec to jakby w zarysie dojrzały, nowoczesny mężczyzna. To, że oni obydwaj mają coś z chytrego, przebiegłego, dojrzałego chłopa i jednocześnie z niezbyt rozumnego dziecka, stanowi o oryginalności tego filmu.
TR: Zasmucił mnie w tym filmie sposób, w jaki jego twórcy pożegnali się z indywidualizmem (niesłusznie kojarzonym tu wyłącznie z formacją hipisowską, uosabianą przez zdziwaczałą i bezradną matkę naszego dwunastolatka, graną przez Toni Collette), a może raczej jego przecena, pozbawienie szacunku.
ZK: Urok "Był sobie chłopiec" polega na tym, że bez osłonek, bez kokietowania (tak samo było z "Dziennikiem Bridget Jones") pokazuje charakter w gruncie rzeczy egoistyczny.
TR: Ale Will to egoista z rozpędu. Nawet nie posługuje się żadną uzasadniającą tę postawę filozofią. Także jego wolność jest raczej efektem inercji niż walki o nią. Może dlatego tak łatwo zgadza się z niej zrezygnować.
ZK: I to, co pan mówi, i sam film przekazuje sposób myślenia bohatera granego przez Hugh Granta. On chce być taki i taki jest. Te wszystkie zagrożenia, o których pan wspomina, wiszą nad jego głową. Ale jest jeszcze ktoś inny, kto siedzi w sali kinowej. Obserwacja takiego zachowania musi prowadzić widza albo do niechęci, albo do zrozumienia i życzliwości. "Był sobie chłopiec" funduje widzowi sentymentalizm, choć pozornie unika przekazywania tego uczucia z ekranu.
TR: Nie wiem, czy pan zauważył, że ten przekaz - tak samo jak w wypadku "Dziennika Bridget Jones" - trafia przede wszystkim do kobiet. Z tym że tam była to opowieść o kobiecie dla kobiet, a tu mamy opowieść o mężczyźnie, też dla kobiet. Widzowie mężczyźni już nie są tak zachwyceni.
ZK: Za to dla widza mężczyzny jest to zapis pewnej obserwacji, zachowania się i charakteru.
TR: A wie pan, że dotychczas jakoś nie udało mi się w Polsce spotkać nikogo podobnego do Hugh Granta z tego filmu. Trafność tej obserwacji nie dotyczy, zdaje się, polskiej obyczajowości.
ZK: Film ma prawo ująć sprawę w ostry sposób, nawet karykaturalny.
TR: Panie Zygmuncie, czy zatem ktoś, komu się podobał "Dziennik Bridget Jones", powinien się wybrać do kina na "Był sobie chłopiec"?
ZK: Uważam, że tak, z tym zastrzeżeniem, które pan zrobił: "Dziennik" był ironicznym stwierdzeniem, że feminizm potyka się o tęsknoty kobiet, które drzemią nawet w tych najbardziej wyzwolonych. W "Był sobie chłopiec" istnieje zaś problem indywidualizmu, zagrożonego przez intencje twórców tego filmu, którzy wykorzystali stereotyp postaci grywanych przez Hugh Granta: młody człowiek, egoista, ale pełen uroku, który jednak nie może sobie dać rady z tym, co można by określić jako odwieczny sentymentalizm.
TR: A mnie się wydaje, że styl opowieści, który był zabawny i leciutki, gdy dotyczył kobiet, w odniesieniu do mężczyzn okazał się niespodziewanie płaski i mało trafny.
ZK: Tylko czy to jest wina filmu, czy rezultat innej sytuacji życiowej chłopa i kobitki?
Zygmunt Kałużyński: Reżyserzy tych filmów chcieli ukazać tendencję, która wręcz unosi się w powietrzu. Dlatego obie produkcje mają ten sam kierunek obyczajowej orientacji. Bridget Jones to nowoczesna, wyzwolona dziewczyna, której już nic nie przeszkadza, by mogła się zachowywać jak osoba całkowicie wolna. Wykonała program feministyczny w stu procentach: niezależna, odnosząca sukcesy, jeżeli jej się coś nie podoba - przenosi się gdzie indziej; zadaje się - gdy tylko ma ochotę - z każdym panem, który jej pożąda. Nagle okazuje się jednak, że czegoś jej brak. Czegoś tradycyjnego w tym przestarzałym - reakcyjnym z punktu widzenia feministek - pojęciu o kobiecie. Brak jej po prostu towarzysza życia, domu, rodziny. I nasza feministka, ze łzami w oczach, rozklejona, zachowująca się w najgłupszy sposób, zabiega o chłopa, który okazuje się szalenie tradycyjnym partnerem. Podobnie dzieje się w tym nowym filmie?
TR: Krótko mówiąc, kontrrewolucja obyczajowa?
ZK: Tak! Wsteczna.
TR: Pan Bridget Jones, który nosi imię Will (gra go Hugh Grant), nawet nie musi pracować, bo utrzymuje się z renty, jaką stanowią pieniądze napływające z tytułu tantiem za wykonywanie bożonarodzeniowego standardu (skomponowanego niegdyś przez jego ojca). Will ma około czterdziestki, żyje sobie elegancko, jest niegłupi i na dodatek przystojny. Może mieć prawie każdą dziewczynę, na którą ma ochotę, chociaż sam już nie wie, czy tę ochotę ma. Generalnie jest znudzony, choć także zadowolony z wolności, którą udało mu się tak długo zachować. Tak jak Bridget odczuwa na swój sposób potrzebę bliskości, choć w filmie "Był sobie chłopiec" została ona przedstawiona w sposób wyjątkowo cyniczny - jako swego rodzaju konserwatyzm pragmatyczny. Bo tu już nie chodzi o miłość, znalezienie najbliższej osoby, co - jak rozumiem - było motorem działania Bridget Jones. Tutaj chodzi o to, by się otoczyć ludźmi, na których "w razie czego" będzie można liczyć. Jakież to jest, panie Zygmuncie, praktyczne, ale i wyrachowane! Pozornie chodzi o to, żeby być z ludźmi, dać sobie prawo do odrobiny ciepła i dawać siebie innym. Tak naprawdę jednak jest to egoistyczna potrzeba zapewnienia sobie poczucia bezpieczeństwa, stworzenia emocjonalnych alternatyw pomagających wyjść z kryzysowych sytuacji. W dalszym ciągu chodzi tylko o siebie, nie innych!
ZK: Tu jednak, panie Tomaszu, występuje też to, co jest wdziękiem tego filmu - ironia, której nie zauważa bohater, ale którą odczuwają widzowie. Rzeczywiście, potrzebę bratania się i niejakiego sentymentalizmu Will może sobie uzasadniać poczuciem praktyczności?
TR: To nawet nie on, panie Zygmuncie. Will przejmuje tylko sposób myślenia kilkunastoletniego chłopca, syna pewnej rozwódki, który się z nim zaprzyjaźnia, i wygłasza podobne, zdroworozsądkowe teorie. Nasz dorosły bohater zaczyna w końcówce filmu postępować według zaleceń dwunastolatka.
ZK: Tak, bo ten chłopiec to jakby w zarysie dojrzały, nowoczesny mężczyzna. To, że oni obydwaj mają coś z chytrego, przebiegłego, dojrzałego chłopa i jednocześnie z niezbyt rozumnego dziecka, stanowi o oryginalności tego filmu.
TR: Zasmucił mnie w tym filmie sposób, w jaki jego twórcy pożegnali się z indywidualizmem (niesłusznie kojarzonym tu wyłącznie z formacją hipisowską, uosabianą przez zdziwaczałą i bezradną matkę naszego dwunastolatka, graną przez Toni Collette), a może raczej jego przecena, pozbawienie szacunku.
ZK: Urok "Był sobie chłopiec" polega na tym, że bez osłonek, bez kokietowania (tak samo było z "Dziennikiem Bridget Jones") pokazuje charakter w gruncie rzeczy egoistyczny.
TR: Ale Will to egoista z rozpędu. Nawet nie posługuje się żadną uzasadniającą tę postawę filozofią. Także jego wolność jest raczej efektem inercji niż walki o nią. Może dlatego tak łatwo zgadza się z niej zrezygnować.
ZK: I to, co pan mówi, i sam film przekazuje sposób myślenia bohatera granego przez Hugh Granta. On chce być taki i taki jest. Te wszystkie zagrożenia, o których pan wspomina, wiszą nad jego głową. Ale jest jeszcze ktoś inny, kto siedzi w sali kinowej. Obserwacja takiego zachowania musi prowadzić widza albo do niechęci, albo do zrozumienia i życzliwości. "Był sobie chłopiec" funduje widzowi sentymentalizm, choć pozornie unika przekazywania tego uczucia z ekranu.
TR: Nie wiem, czy pan zauważył, że ten przekaz - tak samo jak w wypadku "Dziennika Bridget Jones" - trafia przede wszystkim do kobiet. Z tym że tam była to opowieść o kobiecie dla kobiet, a tu mamy opowieść o mężczyźnie, też dla kobiet. Widzowie mężczyźni już nie są tak zachwyceni.
ZK: Za to dla widza mężczyzny jest to zapis pewnej obserwacji, zachowania się i charakteru.
TR: A wie pan, że dotychczas jakoś nie udało mi się w Polsce spotkać nikogo podobnego do Hugh Granta z tego filmu. Trafność tej obserwacji nie dotyczy, zdaje się, polskiej obyczajowości.
ZK: Film ma prawo ująć sprawę w ostry sposób, nawet karykaturalny.
TR: Panie Zygmuncie, czy zatem ktoś, komu się podobał "Dziennik Bridget Jones", powinien się wybrać do kina na "Był sobie chłopiec"?
ZK: Uważam, że tak, z tym zastrzeżeniem, które pan zrobił: "Dziennik" był ironicznym stwierdzeniem, że feminizm potyka się o tęsknoty kobiet, które drzemią nawet w tych najbardziej wyzwolonych. W "Był sobie chłopiec" istnieje zaś problem indywidualizmu, zagrożonego przez intencje twórców tego filmu, którzy wykorzystali stereotyp postaci grywanych przez Hugh Granta: młody człowiek, egoista, ale pełen uroku, który jednak nie może sobie dać rady z tym, co można by określić jako odwieczny sentymentalizm.
TR: A mnie się wydaje, że styl opowieści, który był zabawny i leciutki, gdy dotyczył kobiet, w odniesieniu do mężczyzn okazał się niespodziewanie płaski i mało trafny.
ZK: Tylko czy to jest wina filmu, czy rezultat innej sytuacji życiowej chłopa i kobitki?
Więcej możesz przeczytać w 31/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.