Bagaż polskiej historii pcha wielu z nas w jednym kierunku: zabrać najlepszym!
Nie podobają mi się nastroje większości Polaków. To, co rodacy myślą (jeśli wierzyć badaniom opinii, a wierzyć należy, tyle że umiarkowanie), to, co mówią, i to, co (na razie jeszcze w mniejszym stopniu) czynią, wskazuje, że jesteśmy na najlepszej drodze, aby zbiorowo zrobić sobie nie najmniejszych rozmiarów szkodę. I to szkodę, której skutki będą długo odczuwalne.
Normalnie takie oceny krytyczne zaczynają się od ocen polityków ("co oni wygadują!", "co oni uchwalają!" itp.). Jacy są nasi politycy, każdy widzi. To prawda, że takiej kolekcji ekonomicznych analfabetów w parlamencie nie mieliśmy od początku zmian ustrojowych. Tyle że dla mnie to jest dopiero początek poszukiwań sensownej odpowiedzi. Ktoś przecież na nich głosował w ostatnich wyborach, podczas gdy wcześniej kolekcja podobnych typów - choć stanowczo zbyt duża jak na kraj zachodniej cywilizacji - była mniejsza. Poglądy, które dziś wygłasza się publicznie pełnym głosem, też funkcjonowały wcześniej w społeczeństwie. Wygłaszano je jednak częściej po paru kieliszkach u cioci na imieninach niż w Sejmie czy podczas telewizyjnego wywiadu. Z jakich powodów nastąpiła w Polsce inwazja ciemnoty - zresztą nie tylko ekonomicznej? Dzisiaj większość społeczeństwa wydaje się wierzyć - wbrew oczywistym faktom - że transformacja ustrojowa przyniosła nam szkodę i żyje nam się gorzej niż za czasów komercyjnej kiełbasy, tureckiej herbaty, "malucha" i 300 dolarów raz na trzy lata (czyli za Gierka). Dlaczego?
Lewe spektrum polityczne
W Czechach, na przykład, dwie główne siły polityczne to socjaldemokraci i liberalni konserwatyści. Podział ten bliższy jest Wielkiej Brytanii niż Polsce. W Polsce bowiem - wedle świetnej formuły Jerzego Surdykowskiego - mamy dwie główne siły: lewicę bezbożną (postkomunistów) i lewicę pobożną (ugrupowania postsolidarnościowe). Różnice między nimi mają podłoże historyczne i religijne, programy społeczno-ekonomiczne są natomiast bardzo podobne.
W tych warunkach nie ma sensownej konkurencji między propozycjami ograniczonej interwencji w funkcjonowanie wolnego rynku i państwa opiekuńczego a programem liberalno-konserwatywnym - preferencji dla wolnego rynku i ograniczania opiekuńczości państwa. W takich warunkach konkurencja alternatywnych programów, która mogłaby się stać elementem edukacji społeczeństwa, zastępowana jest licytacją: kto zaproponuje społeczeństwu więcej kosztownych przywilejów.
Kropla drąży skałę. Latami z obu głównych obozów politycznych słyszy się o potrzebie większej redystrybucji, ochronie społeczeństwa przed "dzikim kapitalizmem", walce ze "złodziejską prywatyzacją" itp. Latami większość intelektualistów biadoli, jak to nie udała nam się transformacja.
Chorzy z zawiści
Chorzy z urojenia doczekali się już literatury światowej klasy, chorzy z zawiści czekają jeszcze na swojego Moliera. A jest to u nas niemały problem. Jako nastolatek, prawie przed pół wiekiem, przeczytałem wydany przed wojną zbiór felietonów Zygmunta Nowakowskiego. Wileński felietonista napisał tam zdanie, które zapadło mi w pamięć: "Polska to taki kraj, w którym szewc w Wilnie na wieść o tym, że krawiec w Białymstoku wygrał na loterii 25 zł, kładzie się z zawiści na trzy dni chory do łóżka".
Czy zmieniliśmy się na korzyść od tego czasu? Bardzo wątpię. Komuniści w swojej propagandzie szafowali równością (w praktyce, jak wiemy, wszyscy byli równi, ale rządzący byli równiejsi). "Solidarność" była w swej masie ruchem domagających się między innymi równości nie zrealizowanej przez komunistów. Świadomość tego, że nierówności są motorem postępu i wzrostu zamożności, że jeśli większość chce żyć lepiej, to reguły gry muszą nagradzać najbardziej pracowitych, innowacyjnych i przedsiębiorczych, była i jest bardzo słaba.
Widać to na każdym kroku. Ubodzy (bynajmniej nie błogosławieni, wbrew temu, co mówi Pismo Święte!) może nie rozumieją, skąd bierze się sukces w biznesie. Powinni jednak zrozumieć na przykład, skąd bierze się sukces w futbolu. I jeśli zazdroszczą sukcesu, powiedzmy, twórcom firmy Atlas, to powinni przynajmniej zaakceptować sukces Bońka.
Ucieczka z podstawówki na emeryturę
Polacy to jedno z najsłabiej wykształconych społeczeństw świata zachodniego. Prawda, dzięki powstaniu prywatnego sektora w szkolnictwie wyższym udało się zwiększyć o ponad połowę udział ludzi z wyższym wykształceniem w polskiej gospodarce. Sukces niewątpliwy, ale i tak połowa wchodzących na rynek pracy nie ma nawet średniego wykształcenia. W dodatku wielu z tych, którzy je mają, też nie jest przygotowanych do życia i pracy w nowoczesnym społeczeństwie, gdyż szkoły zawodowe, które kończą, nie dają im użytecznej wiedzy (a lobby nauczycielskie w parlamencie czuwa nad tym, aby broń Boże nic nie zmienić, bo wtedy trzeba by więcej pracować).
W takich warunkach, podlanych polską historią cwaniactwa zamiast systematycznej pracy, dla licznych grup receptą na życie staje się ucieczka od konkurencji. Jak w kabarecie z lat 80. ideał przejścia z podstawówki prosto na emeryturę święci triumfy w mieście i na wsi. Dobra jest wcześniejsza emerytura przy pierwszej nadarzającej się okazji, wyłudzona renta inwalidzka (podobno co druga!), w ostateczności "kuroniówka".
Gdyby chociaż ucieczka z rynku pracy, ucieczka od konkurencji, samodyscypliny i potrzeby podnoszenia kwalifikacji łączyła się z akceptacją własnego - niewysokiego - statusu społecznego i materialnego. Ale nie! To właśnie tacy uciekinierzy od normalnych obowiązków pierwsi akceptują ekonomiczne brednie polityków, żurnalistów czy naukowców węszących spiski na ich zgubę, złodziejstwa i afery. I uważają, że im właśnie dzieje się krzywda z tego powodu. Nie rozumieją - czy nie chcą zrozumieć - że oni już żyją kosztem innych.
Zabrać, zniszczyć, zrównać!
Tak więc coraz więcej ludzi rozsądnych wierzy, że nawet jeśli im powodzi się dobrze, to widocznie innym jest dużo gorzej i zaczynają wątpić w sukces
zmian ustrojowych. Inni, którym też jest lepiej, niż było (takich jest ponad dwie trzecie, a może i więcej), nie mogą znieść tego, że ich zdolniejsi koledzy i koleżanki mają się jeszcze lepiej. Cały bagaż polskiej historii: katolicyzmu, komunizmu i mieszanki obu tych ideologii, czyli "Solidarności", pcha ich w jednym kierunku: należy zabrać, zniszczyć kontrolami, zrównać w dół najlepszych. Oczywiście, jeśli tak się stanie, niewątpliwie zrobimy sobie kuku - i to porządne. Nie będzie dla nas pociechą, że w Ameryce Łacińskiej narastają podobne sentymenty - jak pisze wybitny pisarz Mario Vargas Llosa, jeden z nielicznych latynoskich liberałów w zwariowanym pisarskim światku tego regionu. Zamiast dokończyć nie dokończone czy spaprane liberalne reformy, chce się wracać do demagogii i biedy lewicowego populizmu.
Widocznie, jak Latynosi, też chcemy być biedni. Tylko warto sobie uświadomić, że jeśli dokonamy takiego wyboru, to na długo. Zagraniczny kapitał przestanie płynąć tak obficie, polski po cichu zacznie się wynosić, a najzdolniejsi i najpracowitsi będą się przyczyniać do wzrostu dynamizmu gospodarczego Anglii, Ameryki czy innych bardziej wolnorynkowych gospodarek. A ci, którzy zostaną, będą coraz "sprawiedliwiej" dzielić coraz mniejszy bochenek. Być może będzie to nawet dobra lekcja, tyle że bardzo kosztowna.
Więcej możesz przeczytać w 36/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.