Nie sposób sobie wyobrazić funkcjonowania demokracji bez ugrupowań politycznych
Rozpoczynająca się kampania wyborcza do samorządów wywołała nową falę krytyki partii politycznych. Jest na co narzekać! W gorączce towarzyszącej wyłanianiu kandydatów na prezydentów, burmistrzów, wójtów i radnych wielu działaczy odsłoniło swoje najgorsze cechy. Raz jeszcze, mówiąc językiem Henryka Sienkiewicza, Rzeczpospolita, tym razem samorządowa, potraktowana została jak postaw czerwonego sukna. Wielu działaczy ciągnie je ku sobie, dbając wyłącznie o to, by wyszarpać jak najwięcej materii.
Zwykły człowiek jest tym zgorszony. Nawet bardziej niż uzasadniałaby to skala zjawiska. Dzieje się tak za sprawą mediów, które obszernie informują o każdym wypadku wyborczej deprawacji, a milczą o sytuacjach pozbawionych cienia skandalu. Na wyborczą codzienność składa się masa zachowań przyzwoitych, ale opinia bombardowana jest wyłącznie informacjami o skandalach.
Umacnia to i tak silny w Polsce odruch niechęci do partii politycznych. Można się tylko martwić, bowiem niezależnie od wszystkich negatywnych cech partii nie sposób sobie bez nich wyobrazić funkcjonowania demokracji. Historia pełna jest przykładów, że nawet najbardziej zagorzali krytycy systemu partyjnego musieli utworzyć własne ugrupowania.
Najlepszym tego dowodem było zachowanie Józefa Piłsudskiego. W II Rzeczypospolitej należał on do najbardziej zagorzałych przeciwników systemu partyjnego. Rozmnożonym jak króliki partiom i partyjkom przypisywał wyłącznie najgorsze cechy. Przedstawiał je w postaci nowotworów przerzucających się na kolejne organy odrodzonego państwa. Lekarstwem na tę chorobę miał być zamach majowy. W poprzedzającym go wywiadzie, z 11 maja 1926 r., marszałek mówił: "Staję do walki z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych partii i stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyści".
Szybko jednak piłsudczycy przekonali się, że jeśli chcą utrzymać system parlamentarny i wygrać wybory, to muszą dysponować własnym stronnictwem. Utworzyli ugrupowanie, ale zarówno jego nazwą (Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem), jak i programem walczącym z "rozwydrzoną partyjnością" zamaskowali przywdzianie partyjnego garnituru politycznego.
Historycy są zgodni co do tego, że BBWR szybko przebił wszystkie inne stronnictwa w żarłocznym zawłaszczaniu państwa. Robił to tak nachalnie i bezwstydnie, że po siedmiu latach jego twórca i lider Walery Sławek nie miał innego wyjścia, jak rozwiązać kompromitującą strukturę i szukać ratunku w powołaniu nowego tworu politycznego.
Utartymi przez piłsudczyków koleinami podążyli niektórzy politycy III Rzeczypospolitej. Swoistym rekordzistą okazał się Andrzej Olechowski. W 1993 r. skopiował on niemalże dokładnie sztuczkę piłsudczyków i utworzył własny BBWR (Bezpartyjny Blok Wspierania Reform). Ruch nie zyskał poklasku rodaków i zdobył w 1993 r. niewiele ponad 5 proc. głosów.
Po kilku latach antypartyjny wiatr wzięła w swoje żagle utworzona przez Olechowskiego Platforma Obywatelska. Także w tym wypadku skończyło się powołaniem regularnej partii politycznej. Przewidzieli taki finał przeciwnicy platformy i aby utrudnić jej życie, pierwsi zarejestrowali partię o identycznej nazwie. Twórcy autentycznej PO musieli się zadowolić zarejestrowaniem Platformy Obywatelskiej Rzeczypospolitej Polskiej. Traf chciał, że skrót tej nazwy - PORP - brzmi dokładnie jak rosyjska wersja skrótu PZPR, formacji uchodzącej w oczach milionów Polaków za symbol patologicznego partyjnictwa. Może to nie ślepy traf, a kara wymierzona przez los za rabunkowe podsycanie wrogości do partii, bez których demokracja nie może się obyć.
Więcej możesz przeczytać w 36/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.