Ułatwianie polskim reżyserom życia to najlepsza droga do powstania gniota - wynika z festiwalu w Gdyni
Mamy nareszcie patent na dobry polski film! W nowej ustawie o kinematografii powinien się pojawić zapis o... obowiązkowym utrudnianiu pracy reżyserom i innym twórcom filmowym. Tegoroczny gdyński festiwal dowiódł bowiem, że im trudniejsze warunki realizacji filmu, tym lepszy potem efekt ekranowy. Filmowcy muszą przejść twórczą katorgę, zastawić swój majątek, zapożyczyć się, kilkadziesiąt razy przepisywać scenariusz, wypożyczać kamerę na godziny, a wtedy jest szansa, że będzie im zależało na powodzeniu produkcji. Ułatwianie reżyserom życia to natomiast najlepsza droga do powstania gniota.
Droga przez mękę
Tegoroczny festiwal uratowali debiutanci, bowiem w przeciwieństwie do starszych kolegów mieli coś do powiedzenia. I choć widać w tych produkcjach nieporadności typowe dla pierwszych filmów, są to przynajmniej proste opowieści dla ludzi. I widzowie chcą takie historie oglądać. "Najważniejsze, byście uwierzyli w moją historię. Jeśli tak się stanie, uznam to już za sukces" - powiedział przed laty Robert Redford, prezentując "Zwykłych ludzi" - swój reżyserski debiut.
Publiczność w Gdyni uwierzyła przynajmniej w kilka z fabuł pokazanych przez młodych filmowców. Na przykład w "Ediego" Pawła Trzaskalskiego, który w na wpół bajkowej konwencji opowiedział historię ludzi z marginesu. W tej prostej przypowieści z morałem zagrali głównie naturszczycy. Wypadli bardziej przekonująco niż zawodowcy w "dorosłych" filmach. Powód? Po prostu mieli coś do zagrania. Trzaskalski już odniósł sukces - jego debiutancki film trafi do kin. Szanse na sukces ma też 26-letni Marek Lechki, twórca ciepło przyjętego przez publiczność i jury "Mojego miasta" - lirycznej, okraszonej humorem opowieści o śląskiej prowincji. Film kojarzy się z dawnym czeskim kinem. Artur Więcek, reżyser "Anioła w Krakowie" - najoryginalniejszego chyba obrazu na festiwalu, opartego na prozie Witolda Beresia - kręcił za własne i Beresia pieniądze. Właściwie wszyscy reżyserzy, których filmy znalazły się Konkursie Kina Niezależnego, przeszli prawdziwą drogę przez mękę, zdobywając fundusze i sprzęt.
25-letni Oskar Kaszyński, specjalista od marketingu, zrobił swój "Segment 76" za pieniądze z rodzinnej zrzutki i własnych oszczędności. Film może być przebojem, bo wystąpił w nim - w roli Pana Boga - Bogusław Linda. "Segment 76" podobał się tak bardzo, że trzeba było zorganizować dodatkowy pokaz. Film Rafała Jerzaka "3 km do raju" - powstał za 6 tys. zł. Plotka głosi, że trzy czwarte tej sumy reżyser dostał od fanatyka kina. Tyle właśnie kosztowały kasety, jedzenie i paliwo, bo 20-osobową ekipę reżyser sam woził na plan. Powstała przezabawna opowieść o kumplach z jednej wioski. "Licencja na zaliczanie" - debiut informatyka Pawła Czarzawskiego - kosztował 14 tys. zł (pochodziły ze zrzutki). Kinga Lewińska, autorka "Pas de deux", producenta znalazła na przyjęciu. W jej opowieści o perypetiach znudzonej sobą małżeńskiej pary za symboliczne pieniądze zagrali Gabriela Kownacka i Krzysztof Globisz. Niektórzy aktorzy oburzali się, iż Kownacka i Globisz działają na ich szkodę, zaniżając stawki. Jacek Borcuch, przewodniczący "offowego" jury, był pod wrażeniem determinacji młodych filmowców. Ich pracowitości i skłonności do poświęceń.
Niechciana konkurencja
Po raz pierwszy w Gdyni zorganizowano dwa konkursy. Główny odbywał się w Teatrze Muzycznym, niezależnych filmowców ulokowano zaś w oddalonym od festiwalowego centrum Teatrze Miejskim. Niestety, ich filmy były pokazywane w tym samym czasie, co obrazy w głównym konkursie. Celowy manewr? Trudno się pozbyć wrażenia, że konkurs "niezależnych" został po prostu "odfajkowany" - byle gdzie i byle jak. Mimo to był on najjaśniejszym punktem gdyńskiej imprezy, choć tajemnicą organizatorów pozostaną zasady klasyfikacji filmów. Dlaczego bodaj najciekawszy obraz festiwalu - "Złom" Radosława Markiewicza - nie trafił do Konkursu Głównego? Czyżby "znani i uznani" nie mogli przegrać z debiutantami? Twórca "Złomu", absolwent reżyserii na Uniwersytecie Śląskim, miał trochę łatwiejsze zadanie niż jego koledzy, bo w jego przedsięwzięcie zainwestował Lech Majewski, reżyser "Wojaczka" i "Angelusa".
Pieniądze to jednak nie wszystko, czego dowiódł przereklamowany debiut Tomasza Wiszniewskiego "Tam, gdzie żyją Eskimosi" - z Bobem Hoskinsem w głównej roli, pokazany w konkursie głównym na otwarcie festiwalu. Historia oparta na scenariuszu nagrodzonym na konkursie Sundance Film Festiwal, nakręcona w koprodukcji z Amerykanami i Niemcami, wspaniale sfotografowana, z piękną muzyką, świetną rolą Hoskinsa, okazała się śmiertelnie nudna.
Górą frustraci
Tak zwani uznani filmowcy średniego pokolenia kompletnie zawiedli. Gdyby nie debiuty i faworyt konkursu, "Dzień świra" Marka Koterskiego, w pamięci nie pozostałoby nic. Koterski po serii słabych obrazów zabłysnął w tym roku smutną komedią o sfrustrowanym polskim inteligencie. Inteligentny humor z domieszką refleksji o życiu i zabawne dialogi uwiarygodnione aktorstwem Marka Kondrata zapewniły jej sukces. Koterski był nawet o krok od zrobienia filmu wybitnego i gdyby nie okrasił groteski przejmującymi wątkami psychologicznymi, na pewno by go zrobił. "Dzień świra" wydaje się diamentem w zestawieniu z takimi tytułami, jak "Kameleon" Janusza Kijowskiego czy "Suplement" Krzysztofa Zanussiego - trącącymi fałszem i pretensjonalnością.
Każdy, kto odważy się krytykować kino "uznanych twórców", staje się jednak persona non grata w filmowym światku. Oskarża się go o "działanie na szkodę polskiej kultury". Naszym filmowcom nie przemknie myśl, że może najbardziej polskiej kulturze szkodzą ich filmy. Dobre samopoczucie nie opuszczało ich w Gdyni ani na chwilę, mimo że było odwrotnie proporcjonalne do jakości ich dzieł.
Stosunkowo najlepiej wypadli twórcy bez pretensji do moralizowania i dydaktyzmu. Poprawnie "spreparowane", choć nie najwyższego lotu, produkcje Janusza Zaorskiego ("Haker") czy Olafa Lubaszenki ("E=mc2") podobały się zwłaszcza młodym widzom. Nie zyskała uznania "Kariera Nikosia Dyzmy" Jacka Bromskiego. W zestawieniu z pamiętnym serialem Jana Rybkowskiego film Bromskiego wypadł żałośnie. Tylko Wojciech Wójcik pokazał kawałek profesjonalnego kina w sensacyjnym obrazie "Tam i z powrotem", z popisową rolą Janusza Gajosa.
W Gdyni okazało się, że przekonująco o współczesnej rzeczywistości potrafią mówić jedynie debiutanci, nierzadko amatorzy. Ci zaś, których wiek i dorobek upoważnia do prób syntezy, wolą uciekać w odległą przeszłość lub szkolne lektury. Wkrótce czeka nas premiera "Zemsty" Andrzeja Wajdy, a Jerzy Hoffman kręci "Starą baśń", czyli odwrót od rzeczywistości na całej linii. Na szczęście widzowie też się od tego kina odwracają.
Droga przez mękę
Tegoroczny festiwal uratowali debiutanci, bowiem w przeciwieństwie do starszych kolegów mieli coś do powiedzenia. I choć widać w tych produkcjach nieporadności typowe dla pierwszych filmów, są to przynajmniej proste opowieści dla ludzi. I widzowie chcą takie historie oglądać. "Najważniejsze, byście uwierzyli w moją historię. Jeśli tak się stanie, uznam to już za sukces" - powiedział przed laty Robert Redford, prezentując "Zwykłych ludzi" - swój reżyserski debiut.
Publiczność w Gdyni uwierzyła przynajmniej w kilka z fabuł pokazanych przez młodych filmowców. Na przykład w "Ediego" Pawła Trzaskalskiego, który w na wpół bajkowej konwencji opowiedział historię ludzi z marginesu. W tej prostej przypowieści z morałem zagrali głównie naturszczycy. Wypadli bardziej przekonująco niż zawodowcy w "dorosłych" filmach. Powód? Po prostu mieli coś do zagrania. Trzaskalski już odniósł sukces - jego debiutancki film trafi do kin. Szanse na sukces ma też 26-letni Marek Lechki, twórca ciepło przyjętego przez publiczność i jury "Mojego miasta" - lirycznej, okraszonej humorem opowieści o śląskiej prowincji. Film kojarzy się z dawnym czeskim kinem. Artur Więcek, reżyser "Anioła w Krakowie" - najoryginalniejszego chyba obrazu na festiwalu, opartego na prozie Witolda Beresia - kręcił za własne i Beresia pieniądze. Właściwie wszyscy reżyserzy, których filmy znalazły się Konkursie Kina Niezależnego, przeszli prawdziwą drogę przez mękę, zdobywając fundusze i sprzęt.
25-letni Oskar Kaszyński, specjalista od marketingu, zrobił swój "Segment 76" za pieniądze z rodzinnej zrzutki i własnych oszczędności. Film może być przebojem, bo wystąpił w nim - w roli Pana Boga - Bogusław Linda. "Segment 76" podobał się tak bardzo, że trzeba było zorganizować dodatkowy pokaz. Film Rafała Jerzaka "3 km do raju" - powstał za 6 tys. zł. Plotka głosi, że trzy czwarte tej sumy reżyser dostał od fanatyka kina. Tyle właśnie kosztowały kasety, jedzenie i paliwo, bo 20-osobową ekipę reżyser sam woził na plan. Powstała przezabawna opowieść o kumplach z jednej wioski. "Licencja na zaliczanie" - debiut informatyka Pawła Czarzawskiego - kosztował 14 tys. zł (pochodziły ze zrzutki). Kinga Lewińska, autorka "Pas de deux", producenta znalazła na przyjęciu. W jej opowieści o perypetiach znudzonej sobą małżeńskiej pary za symboliczne pieniądze zagrali Gabriela Kownacka i Krzysztof Globisz. Niektórzy aktorzy oburzali się, iż Kownacka i Globisz działają na ich szkodę, zaniżając stawki. Jacek Borcuch, przewodniczący "offowego" jury, był pod wrażeniem determinacji młodych filmowców. Ich pracowitości i skłonności do poświęceń.
Niechciana konkurencja
Po raz pierwszy w Gdyni zorganizowano dwa konkursy. Główny odbywał się w Teatrze Muzycznym, niezależnych filmowców ulokowano zaś w oddalonym od festiwalowego centrum Teatrze Miejskim. Niestety, ich filmy były pokazywane w tym samym czasie, co obrazy w głównym konkursie. Celowy manewr? Trudno się pozbyć wrażenia, że konkurs "niezależnych" został po prostu "odfajkowany" - byle gdzie i byle jak. Mimo to był on najjaśniejszym punktem gdyńskiej imprezy, choć tajemnicą organizatorów pozostaną zasady klasyfikacji filmów. Dlaczego bodaj najciekawszy obraz festiwalu - "Złom" Radosława Markiewicza - nie trafił do Konkursu Głównego? Czyżby "znani i uznani" nie mogli przegrać z debiutantami? Twórca "Złomu", absolwent reżyserii na Uniwersytecie Śląskim, miał trochę łatwiejsze zadanie niż jego koledzy, bo w jego przedsięwzięcie zainwestował Lech Majewski, reżyser "Wojaczka" i "Angelusa".
Pieniądze to jednak nie wszystko, czego dowiódł przereklamowany debiut Tomasza Wiszniewskiego "Tam, gdzie żyją Eskimosi" - z Bobem Hoskinsem w głównej roli, pokazany w konkursie głównym na otwarcie festiwalu. Historia oparta na scenariuszu nagrodzonym na konkursie Sundance Film Festiwal, nakręcona w koprodukcji z Amerykanami i Niemcami, wspaniale sfotografowana, z piękną muzyką, świetną rolą Hoskinsa, okazała się śmiertelnie nudna.
Górą frustraci
Tak zwani uznani filmowcy średniego pokolenia kompletnie zawiedli. Gdyby nie debiuty i faworyt konkursu, "Dzień świra" Marka Koterskiego, w pamięci nie pozostałoby nic. Koterski po serii słabych obrazów zabłysnął w tym roku smutną komedią o sfrustrowanym polskim inteligencie. Inteligentny humor z domieszką refleksji o życiu i zabawne dialogi uwiarygodnione aktorstwem Marka Kondrata zapewniły jej sukces. Koterski był nawet o krok od zrobienia filmu wybitnego i gdyby nie okrasił groteski przejmującymi wątkami psychologicznymi, na pewno by go zrobił. "Dzień świra" wydaje się diamentem w zestawieniu z takimi tytułami, jak "Kameleon" Janusza Kijowskiego czy "Suplement" Krzysztofa Zanussiego - trącącymi fałszem i pretensjonalnością.
Każdy, kto odważy się krytykować kino "uznanych twórców", staje się jednak persona non grata w filmowym światku. Oskarża się go o "działanie na szkodę polskiej kultury". Naszym filmowcom nie przemknie myśl, że może najbardziej polskiej kulturze szkodzą ich filmy. Dobre samopoczucie nie opuszczało ich w Gdyni ani na chwilę, mimo że było odwrotnie proporcjonalne do jakości ich dzieł.
Stosunkowo najlepiej wypadli twórcy bez pretensji do moralizowania i dydaktyzmu. Poprawnie "spreparowane", choć nie najwyższego lotu, produkcje Janusza Zaorskiego ("Haker") czy Olafa Lubaszenki ("E=mc2") podobały się zwłaszcza młodym widzom. Nie zyskała uznania "Kariera Nikosia Dyzmy" Jacka Bromskiego. W zestawieniu z pamiętnym serialem Jana Rybkowskiego film Bromskiego wypadł żałośnie. Tylko Wojciech Wójcik pokazał kawałek profesjonalnego kina w sensacyjnym obrazie "Tam i z powrotem", z popisową rolą Janusza Gajosa.
W Gdyni okazało się, że przekonująco o współczesnej rzeczywistości potrafią mówić jedynie debiutanci, nierzadko amatorzy. Ci zaś, których wiek i dorobek upoważnia do prób syntezy, wolą uciekać w odległą przeszłość lub szkolne lektury. Wkrótce czeka nas premiera "Zemsty" Andrzeja Wajdy, a Jerzy Hoffman kręci "Starą baśń", czyli odwrót od rzeczywistości na całej linii. Na szczęście widzowie też się od tego kina odwracają.
Laureaci 27. Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni Grand Prix - Złote Lwy - "Dzień świra", reż. Marek Koterski Nagroda specjalna jury - "Edi", reż. Piotr Trzaskalski; "Moje miasto", reż. Marek Lechki; "Złom", reż. Radosław Markiewicz Najlepszy reżyser - Wojciech Wójcik ("Tam i z powrotem") Najlepszy debiut - Artur Więcek ("Anioł w Krakowie") Najlepszy aktor - Marek Kondrat ("Dzień świra") Najlepsza aktorka - nagrody nie przyznano Najlepszy film w Konkursie Kina Niezależnego - "Kobieta z papugą na ramieniu", reż. Ryszard Maciej Nyczka Wyróżnienie - "Polisz Kicz Projekt", reż. Mariusz Pujszo Złoty Klakier - nagroda publiczności - "Tam i z powrotem", reż. Wojciech Wójcik Nagroda dziennikarzy - "Edi", reż. Piotr Trzaskalski |
Więcej możesz przeczytać w 39/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.