Demonstracyjnymi faulami, nie tylko w sporcie, ale i w polityce, meczów się nie wygrywa
Prasa codzienna obszernie opisała skandal, do którego doszło podczas ostatniej wizyty w Warszawie Franza Fischlera, komisarza Unii Europejskiej ds. rolnictwa. W trakcie spotkania komisarza z parlamentarzystami kilku z nich wyjęło gwizdki i wygwizdało gościa. Było to prawdziwym szokiem dla większości obecnych, bo takie reakcje są naturalne u rozwydrzonych kibiców, ale nie parlamentarzystów. Sam Fischler przyjął incydent ze stoickim spokojem, mówiąc, że każda żywa demokracja potrzebuje opozycji, a więc i krytyki. Jak na gościa przystało, zachował się ze stosowną kurtuazją i wyczuciem dyplomatycznego taktu, ale my, Polacy, nie powinniśmy być w tej sprawie aż tak pobłażliwi.
Zbagatelizowanie i pospieszne rozgrzeszenie tego skandalu byłoby poważnym błędem. Wprawdzie nasz parlament był już świadkiem niejednego szokującego zachowania, ale zagranicznego gościa wygwizdano w nim po raz pierwszy i ten fakt winien być groźnym memento dla całej naszej kultury politycznej. Owszem, mają rację komentatorzy usiłujący bronić gwiżdżących, kiedy zwracają uwagę, że demokratyczny system rządzenia dopuszcza najróżniejsze, nieraz bardzo drastyczne zachowania. Warto jednak pamiętać, że w polityce, tak jak w życiu codziennym, zachowania muszą być adekwatne do sytuacji, w jakiej są podejmowane. To, co jest naturalne podczas pikniku w gronie najbliższych znajomych, zupełnie nie przystoi na imieninach u nobliwej cioci.
Podobnie jest z gwizdaniem w polityce. Mogą sobie używać gwizdków, piszczałek oraz najbardziej nawet wyrafinowanych akcesoriów unijni lub nasi rolnicy demonstrujący przed gmachami parlamentów. Mogą sobie tupać i bić w pulpity deputowani niezadowoleni z zachowań własnych liderów. Takie zachowania są jednak nie do przyjęcia w kontaktach międzynarodowych. Tutaj brutalne chwyty, dopuszczalne w wewnętrznych rozgrywkach, uznawane są za chamstwo i ordynarny faul, tym bardziej naganny, że popełniany w blasku jupiterów.
Demonstracyjnymi faulami, nie tylko w sporcie, ale i w polityce, meczów się nie wygrywa. Wielka szkoda, że o tej banalnej prawdzie zapomnieli niektórzy posłowie rządzącej koalicji, z tak wielkim animuszem wygwizdujący Franza Fischlera. Temu bowiem, że gwizdali parlamentarzyści naszej antyeuropejskiej prawicy, nawet trudno się dziwić. Złamali oni wprawdzie reguły tradycyjnej polskiej gościnności, ale nie takie świętości były już poświęcane na ołtarzu antyeuropejskiego protestu. Z politycznego punktu widzenia komunikowanie się z Unią Europejską za pomocą gwizdków może się prawicowym radykałom jedynie opłacać. Kierują się oni przecież wymyśloną przez Lenina i stosowaną przez bolszewików przed 1917 r. regułą: im gorzej, tym lepiej, i im więcej zepsują w naszych rokowaniach z unią, tym bardziej się ucieszą.
Trudno jednak pojąć, co swoim gwizdaniem chcieli osiągnąć posłowie rządzącej koalicji, dla której integracja z Unią Europejską jest jednym z najważniejszych celów. Z największym animuszem gwizdał podobno jeden z posłów PSL, partii na co dzień odpowiedzialnej za negocjacje w dziedzinie rolnictwa. Ciekawe, czy zadał sobie pytanie, co by się stało, gdyby jego szef, wicepremier i minister rolnictwa Jarosław Kalinowski, debatując ze swoimi europejskimi partnerami, zamiast rzeczowej argumentacji nagle zaczął się posługiwać gwizdkiem.
Marne to wytłumaczenie, że posłowi wolno więcej niż ministrowi czy premierowi. W sprawach dla naszego kraju najważniejszych na wszystkich - od premiera, przez ministra i posła, po skromnego sekretarza delegacji - spoczywa ta sama odpowiedzialność. Postępowanie każdego odmierzane być musi tą samą miarą. Nikogo nie stać na luksus, aby para jego działania szła nie w europejskie tłoki, ale wyłącznie w antyeuropejski gwizdek.
Zbagatelizowanie i pospieszne rozgrzeszenie tego skandalu byłoby poważnym błędem. Wprawdzie nasz parlament był już świadkiem niejednego szokującego zachowania, ale zagranicznego gościa wygwizdano w nim po raz pierwszy i ten fakt winien być groźnym memento dla całej naszej kultury politycznej. Owszem, mają rację komentatorzy usiłujący bronić gwiżdżących, kiedy zwracają uwagę, że demokratyczny system rządzenia dopuszcza najróżniejsze, nieraz bardzo drastyczne zachowania. Warto jednak pamiętać, że w polityce, tak jak w życiu codziennym, zachowania muszą być adekwatne do sytuacji, w jakiej są podejmowane. To, co jest naturalne podczas pikniku w gronie najbliższych znajomych, zupełnie nie przystoi na imieninach u nobliwej cioci.
Podobnie jest z gwizdaniem w polityce. Mogą sobie używać gwizdków, piszczałek oraz najbardziej nawet wyrafinowanych akcesoriów unijni lub nasi rolnicy demonstrujący przed gmachami parlamentów. Mogą sobie tupać i bić w pulpity deputowani niezadowoleni z zachowań własnych liderów. Takie zachowania są jednak nie do przyjęcia w kontaktach międzynarodowych. Tutaj brutalne chwyty, dopuszczalne w wewnętrznych rozgrywkach, uznawane są za chamstwo i ordynarny faul, tym bardziej naganny, że popełniany w blasku jupiterów.
Demonstracyjnymi faulami, nie tylko w sporcie, ale i w polityce, meczów się nie wygrywa. Wielka szkoda, że o tej banalnej prawdzie zapomnieli niektórzy posłowie rządzącej koalicji, z tak wielkim animuszem wygwizdujący Franza Fischlera. Temu bowiem, że gwizdali parlamentarzyści naszej antyeuropejskiej prawicy, nawet trudno się dziwić. Złamali oni wprawdzie reguły tradycyjnej polskiej gościnności, ale nie takie świętości były już poświęcane na ołtarzu antyeuropejskiego protestu. Z politycznego punktu widzenia komunikowanie się z Unią Europejską za pomocą gwizdków może się prawicowym radykałom jedynie opłacać. Kierują się oni przecież wymyśloną przez Lenina i stosowaną przez bolszewików przed 1917 r. regułą: im gorzej, tym lepiej, i im więcej zepsują w naszych rokowaniach z unią, tym bardziej się ucieszą.
Trudno jednak pojąć, co swoim gwizdaniem chcieli osiągnąć posłowie rządzącej koalicji, dla której integracja z Unią Europejską jest jednym z najważniejszych celów. Z największym animuszem gwizdał podobno jeden z posłów PSL, partii na co dzień odpowiedzialnej za negocjacje w dziedzinie rolnictwa. Ciekawe, czy zadał sobie pytanie, co by się stało, gdyby jego szef, wicepremier i minister rolnictwa Jarosław Kalinowski, debatując ze swoimi europejskimi partnerami, zamiast rzeczowej argumentacji nagle zaczął się posługiwać gwizdkiem.
Marne to wytłumaczenie, że posłowi wolno więcej niż ministrowi czy premierowi. W sprawach dla naszego kraju najważniejszych na wszystkich - od premiera, przez ministra i posła, po skromnego sekretarza delegacji - spoczywa ta sama odpowiedzialność. Postępowanie każdego odmierzane być musi tą samą miarą. Nikogo nie stać na luksus, aby para jego działania szła nie w europejskie tłoki, ale wyłącznie w antyeuropejski gwizdek.
Więcej możesz przeczytać w 39/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.