Od Bertiego do Stevea, czyli historia najbardziej prestiżowego na świecie magazynu biznesowego
Siedziba wydawnictwa Forbes przy Fifth Avenue w centrum Manhattanu nie razi przepychem, choć rzuca się w oczy. Jest jak osobowość Stevea Forbesa, prezesa imperium - emanuje dyskretnym dostojeństwem. Forbes zwykle wita gości w hallu firmy osobiście. Ten wysportowany mężczyzna około pięćdziesiątki sprawia wrażenie człowieka pewnego siebie, silnego, a jednocześnie jakby onieśmielonego rolą, którą przyszło mu odgrywać. Wydawnictwo, którego okrętem flagowym jest dwutygodnik "Forbes" - najstarszy, najbardziej prestiżowy periodyk poświęcony biznesowi - zostało założone przez dziadka Stevea, szkockiego emigranta Bertiego Charlesa Forbesa. W ciągu 85 lat przekształciło się w jedno z bardziej znaczących imperiów wydawniczych świata, którego podstawowy kapitał to 5 mln stałych odbiorców.
Na początku był B.C.
Sprzedawca, krawiec, zecer, reporter, wydawca. Niepokorna szkocka dusza - to najkrótsza charakterystyka B.C., czyli Bertieego Charlesa Forbesa. Przyszedł na świat w Szkocji jako szóste z dziesięciorga dzieci ubogiej rodziny. - Dziadek żartował, że więcej w niej było dzieci niż pieniędzy - wspomina Steve. Z trudem ukończył szkołę powszechną i przerwał edukację w wieku lat czternastu. Pracował w sklepie, był pomocnikiem krawca, w końcu trafił do drukarni, gdzie nauczył się zawodu zecera, a przy okazji spróbował sił w zawodzie reportera. Jako szesnastolatek był już znanym dziennikarzem lokalnej gazety. Karierę przerwała decyzja o wyjeździe za ocean. Na początku XX wieku rodzina znalazła się w Nowym Jorku.
W Nowym Świecie pracy nie brakowało. Forbes pisywał do lokalnych gazet, w końcu osiadł na dobre u Hearsta - w najważniejszym koncernie prasowym owych czasów. Dzięki ogromnej pracowitości, inteligencji i łatwości nawiązywania kontaktów szybko stał się najważniejszym komentatorem gospodarczym. - Gdyby nie jego szkocka, niepokorna natura, pozostałby zapewne dziennikarzem do końca swoich dni - opowiada Steve, który w chwili śmierci dziadka miał 7 lat. Bertie Charles Forbes nie mógł jednak ścierpieć, że jakiś redakcyjny formalista miał czelność odrzucać jego teksty. Jesienią 1917 r., akurat wtedy, gdy bolszewicy ruszyli na Pałac Zimowy, Forbes kładł podwaliny pod jedno z najbardziej znanych narzędzi promocji kapitalizmu. Tak powstał magazyn "Forbes", którego motto brzmi: "Biznes nie został stworzony do robienia pieniędzy, lecz po to, by dać ludziom wolność i szczęście".
400 wspaniałych
Absolwent Princeton (dyplom z wyróżnieniem), żołnierz koalicji antyhitlerowskiej w Europie Zachodniej, kilkakrotnie wyróżniony za męstwo, zdolny polityk - to Malcolm Stevenson Forbes (1917-1990), bodaj najbarwniejsza postać rodzinnego imperium. W trakcie studiów pisał wprawdzie do gazety ojca, ale zaraz po otrzymaniu dyplomu uniwersyteckiego kupił w Ohio własny tygodnik "Fairfield Times". Po wojnie, w sierpniu 1945 r., wrócił do domu, gdzie czekała na niego posada wiceprezesa spółki Forbes Inc. - Dziadek interesował się niemal wyłącznie pisaniem i wydawnictwem, prawdziwą pasją ojca stała się polityka - komentuje Steve Forbes. Na ścianach gabinetu prezesa wiszą fotografie z czasów, gdy Malcolm został wybrany do senatu stanowego New Jersey i kandydował na stanowisko gubernatora stanu. Młody, niedoświadczony republikanin przegrał zaledwie kilkuset głosami, co w stanie zdominowanym przez demokratów było dużym sukcesem. W 1954 r. umarł Bertie Charles Forbes. Malcolm przejął stanowisko szefa wydawnictwa. W 1958 r. ostatecznie porzucił politykę i poświęcił się rozszerzaniu imperium, baloniarstwu, filantropii, a nade wszystko propagowaniu kapitalizmu.
- Prawdziwego rozmachu nadał firmie ojciec - mówi Steve Forbes. Malcolm był pomysłodawcą listy 400 najbogatszych ludzi Ameryki, którą po raz pierwszy opublikowano w 1982 r. Dlaczego 400? W XIX wieku, w złotym wieku Ameryki, w willi Williama B. Astora, magnata finansowego (na jej gruzach stoi dzisiaj Empire State Building), odbywały się doroczne bale, na które zapraszano 400 najznamienitszych przedstawicieli nowojorskiej śmietanki towarzyskiej.
American way
Kandydat na prezydenta USA i jeden z najbardziej wpływowych konserwatystów to Steve, pierworodny syn Malcolma, dziś szef wydawnictwa Forbes. Kieruje koncernem od śmierci ojca, czyli od 1990 r. Jego największą zasługą jest to, że mimo ogromnej konkurencji na rynku udało mu się nie tylko utrzymać pozycję wydawnictwa, lecz także poszerzyć listę publikowanych tytułów. Dzisiaj prócz magazynów "Forbes" i "Nations Heritage" w skład imperium wchodzą m.in. "Forbes Global", międzynarodowa edycja pisma, "Forbes Brasil", edycja brazylijska, magazyn "ludzi niezależnych" "Forbes FYI" i miesięcznik "Forbes ASAP" poświęcony nowym technologiom. Każda z tych publikacji ma wersję internetową (www.forbes.com).
W 1996 r. Steve kandydował z ramienia Partii Republikańskiej na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Odpadł w prawyborach, przegrywając z Bobem Doleem. Jak na politycznego outsidera (jego działalność polityczna ograniczała się do szefowania prezydenckiej Radzie ds. Międzynarodowych Rozgłośni Radiowych, w której nadzorował m.in. działalność Radia Wolna Europa) osiągnął sukces.
Steve Forbes należy do najbardziej konserwatywnego, wiernego american way skrzydła republikanów. Dzięki prestiżowi wydawnictwa głos Forbesa dociera do coraz większej liczby obywateli, przypominając im słowa Bertiego Charlesa Forbesa, ubogiego szkockiego emigranta: "Być Amerykaninem to znaczy być człowiekiem wolnym".
Świeża krew kapitalizmu Rozmowa ze STEVEEM FORBESEM, prezesem wydawnictwa Forbes Rafał Geremek: Opublikowanie pierwszej listy 400 najbogatszych Amerykanów uznano za jedno z ważniejszych wydarzeń w historii gospodarczej Ameryki. Jak listy "Forbesa" wpłynęły na rozwój kapitalizmu w USA? Steve Forbes: Po pierwsze, pokazaliśmy, jak wielka jest amerykańska przedsiębiorczość, jak bardzo jest ona żywotna i jak dynamiczny jest kapitalizm. Dzięki liście zaprezentowaliśmy światu wiele kreatywnych postaci, ci ludzie mogli wypłynąć na szersze wody. Na przykład w 1982 r. w naszym rankingu pojawił się Sam Walton, twórca sieci Wal-Mart, niemal nie znany wówczas w Stanach Zjednoczonych. Na pewno pomogło mu to w karierze. - Czy ludzie tacy jak Walton próbują się wam odwdzięczyć? - Raczej unikamy kontaktów z naszymi wybrańcami, gdyż byłoby to krępujące dla obu stron. Niektórzy z tych, którzy zajęli wysokie pozycje, podejrzewali nawet, że chcieliśmy ich w ten sposób nakłonić do sponsorowania wydawnictwa. Szybko wyprowadzaliśmy ich z błędu. - Lista zmienia się w niesamowitym tempie - z pierwszej, sprzed dwudziestu laty, zostało tylko 58 osób. - Co roku na liście pojawia się około 15 proc. nowych osób. Dopływ świeżej krwi świadczy o żywotności systemu kapitalistycznego. Ted Turner przez rok stracił 6 mld dolarów i poleciał na łeb, na szyję, a inni, wydawałoby się znikąd, pojawili się w pierwszej pięćdziesiątce. - Ilu z nich to "papierowi" milionerzy? - Większość! Jesteśmy bardzo wnikliwi, ale do końca nie jesteśmy w stanie sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. - Czy ktoś z listy próbował pozwać was do sądu za ujawnienie majątku? - Zwykle tego nie robią: w sądzie musieliby wykazać, ile naprawdę mają. - Kto z wielkich biznesu czuł się pokrzywdzony? - Na przykład Donald Trump. Zawsze, kiedy go spotykam, stara się mnie przekonać, że jest bogatszy, niż myślimy. Tymczasem przed dziesięciu laty omal nie zbankrutował po tym, jak odkryliśmy, że ma więcej długów niż aktywów. - Kto ma największe pretensje? - Mężczyźni, którzy się rozwodzą, bo nie chcą, żeby ich żony wiedziały, ile są naprawdę warci. Rozmawiał Rafał Geremek |
Więcej możesz przeczytać w 42/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.