Można pomarzyć, by posłowie - tak jak na boisku - przeprowadzali udane akcje na Wiejskiej
Każdy, kto chociaż raz obserwował obrady Sejmu, świetnie wie, jak posłowie lubią się wadzić. Trudno się oprzeć wrażeniu, że w tych sporach mniej liczą się merytoryczne różnice, a bardziej partyjna przynależność adwersarzy. Kiedy po mówcy z Sojuszu Lewicy Demokratycznej na trybunę wchodzi poseł Platformy Obywatelskiej, nie ulega wątpliwości, że nie obędzie się bez uszczypliwości. Jest też pewne, że z obydwoma będzie polemizował następny w kolejce mówca z Ligi Polskich Rodzin. Prędzej można się też doczekać tego, że na lasce marszałkowskiej wyrosną wiosenne bazie, niż że z okazji do zaczepki zrezygnują reprezentanci Samoobrony i Polskiego Stronnictwa Ludowego.
Skłonność do polemiki rośnie wraz z liczbą osób obserwujących sejmowe popisy. Najwięcej oratorskich fajerwerków odbywa się wtedy, kiedy obrady są transmitowane przez telewizję i radio. Uwaga telewidzów i radiosłuchaczy działa na posłów niczym afrodyzjak, wyzwalając w nich erupcję oratorstwa. Często trudno przegłosować porządek obrad, bo parlamentarzyści pod błahymi pretekstami wdzierają się na trybunę i starają się mówić jak najdłużej, przekonani, że widzowie nie marzą o niczym innym, jak tylko o wysłuchaniu ich oracji.
Polemiczna gorączka wyraźnie spada wraz z końcem transmisji. Nawet jednak późną nocą, kiedy obrady są najspokojniejsze, sejmowej sali nie opuszcza niezmordowany duch konfrontacji.
Linie politycznych podziałów są tak głębokie, że przenoszą się do miejsc, w których absolutnie nie musiałyby występować. W sejmowej restauracji posłowie zasiadają przy stolikach najczęściej w partyjnym gronie, tak jakby jajecznica czy fasolka po bretońsku zjedzone w towarzystwie kolegi z innego klubu groziły niestrawnością. Procesom integracyjnym sprzyjają godziny nocne, ale najbardziej serdeczne restauracyjne alianse bledną wraz z nadejściem świtu. Nawet miłość nie jest w stanie sforsować partyjnych barier i uprzedzeń. Jeśli na Wiejskiej wykiełkuje jakieś uczucie, to prędzej czy później mrożą je lodowate komentarze kolegów. Owszem, zdarzają się parlamentarne małżeństwa, ale dochodzi do nich niemalże wyłącznie w ramach tego samego klubu.
Jest jednak w murze politycznych uprzedzeń i niechęci jedna furtka. Stanowi ją sejmowa drużyna piłkarska. Mogli się o tym ostatnio przekonać mieszkańcy Białegostoku, gdzie nasi parlamentarzyści rozegrali mecz ze swoimi litewskimi kolegami. Stosunki na boisku w niczym nie przypominały tych z ulicy Wiejskiej. Dominujący w drużynie posłowie z Platformy Obywatelskiej chętnie podawali piłkę nie tylko do sojuszników z Prawa i Sprawiedliwości, ale również do kolegów z PSL i Samoobrony. Zwycięska dla polskiej drużyny bramka padła dlatego, że po brawurowym rajdzie przez znaczną część boiska Jerzy Hausner z SLD bez wahania posłał piłkę do dobrze ustawionego Piotra Krutula z Ligi Polskich Rodzin, a ten przekazał podanie Donaldowi Tuskowi z Platformy Obywatelskiej, który celnym strzałem wykończył całą akcję.
Siedząc na białostockim stadionie i patrząc, jak posłowie wszystkich klubów zgodnie konstruują i przeprowadzają kolejne udane akcje, można było zamknąć oczy i pomarzyć, że podobnie mogłoby być na Wiejskiej. Wtedy nie trzeba byłoby czekać przez całe lata na przykład na nowelizację przepisów umożliwiających skuteczną walkę z przestępczością. Sejmowa para poszłaby w przygotowanie nowych zapisów kodeksu, a nie w gwizdek partyjnych polemik.
W naszym kraju jest tyle spraw do załatwienia, tyle ludzkiej biedy i niedostatku, że właśnie tutaj cała 460-osobowa sejmowa drużyna powinna jak najczęściej strzelać bramki. Sejmie, gola, bo takich akcji Polska potrzebuje jak powietrza!
Więcej możesz przeczytać w 42/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.