Zdobyć więcej głosów, ale przegrać wybory – czyli o kolegium elektorskim słów kilka
Choć powszechnie mówi się, że wybory następnego lokatora Białego Domu odbędą się 4 listopada, pod względem formalnym jest to nieprawda. Choć wyborcy będą zakreślać krzyżyki obok nazwisk, a nawet zdjęć konkretnych kandydatów, tak naprawdę wcale nie będą na nich głosować. Wszystko przez dosyć zapomnianą instytucję, która jednak decyduje o odmienności wyborów w Ameryce od rozwiązań przyjętych w innych krajach. Chodzi o Kolegium Elektorskie – mało widoczne gremium, które jednak podejmuje jedną z najważniejszych decyzji na świecie. To ono wybierze następnego prezydenta.
Wybranie takiego rozwiązania w jednej z najstarszych demokracji świata wynika paradoksalnie z niechęci ojców – założycieli Ameryki do demokracji. Pierwsze elity polityczne USA były rzeczywiście elitami – bogatymi prawnikami bądź plantatorami nie posiadającymi specjalnych więzi z resztą mieszkańców byłych brytyjskich kolonii. Nie czuli się oni więc komfortowo z pomysłem wyboru głowy państwa przez, używając współczesnej terminologii „ciemny lud". Stąd pomysł Kolegium Elektorskiego – rady mędrców, mającej stanowić filtr między pragnieniami mas a wymogami rzeczywistości. Powierzenie wyboru prezydenta elektorom, których sposób wybierania leżał w wyłącznej kompetencji stanów, miało być gwarancją, że urzędu tego nie obejmie nikt nieodpowiedni.
Każdy stan ma w Kolegium tylu przedstawicieli, ilu wynosi jego reprezentacja parlamentarna w obu izbach Kongresu łącznie. Decydującym czynnikiem przy jej ustalaniu jest liczba ludności, określająca liczebność delegacji do Izby Reprezentantów (w Senacie każdy stan niezależnie od wielkości populacji ma po 2 senatorów). Stąd największe znaczenie mają ludne stany jak Kalifornia (55 elektorów) czy Teksas (34 elektorów). Po drugiej stronie politycznego spektrum są stany Środkowego Zachodu w rodzaju Montany czy Wyoming, które z uwagi na znikome zaludnienie dysponują minimalną możliwą liczbą 3 elektorów (1 członek Izby Reprezentantów i 2 senatorów). Dodatkowo na mocy XXIII poprawki do konstytucji, własnych elektorów posiada również pozbawiony reprezentacji w Kongresie Dystrykt Kolumbii w liczbie odpowiadającej ilości przedstawicieli w parlamencie, którą posiadałby, gdyby był stanem. W skład Kolegium Elektorskiego wchodzi więc 538 osób (535 członków Kongresu i 3 elektorów z Waszyngtonu). By zostać wybranym, należy zdobyć większość bezwzględną, czyli 270 głosów.
Kolegium nigdy nie obraduje wspólnie – autorzy konstytucji obawiali się, że w takim przypadku na decyzje elektorów mógłby wpłynąć jakiś sprawny demagog. Jego członkowie zbierają się więc jedynie w stolicach swoich stanów w pierwszy poniedziałek po drugiej środzie grudnia (w tym roku będzie to 15 grudnia), żeby oddać głosy. Dopiero wtedy ściśle rzecz biorąc można mówić o wyborach prezydenckich. Przeliczenie głosów następuje podczas pierwszej sesji nowo wybranego Kongresu 6 stycznia, którą z urzędu prowadzi odchodzący wiceprezydent jako przewodniczący Senatu. Wtedy dopiero oficjalnie ogłaszane są wyniki.
Żywioł demokratyczny okazał się jednak zbyt silny, by ten mechanizm mógł się utrzymać. Najpierw stany jeden za drugim przekazały obowiązek wyboru elektorów w ręce społeczeństwa – wcześniej byli oni wybierani przez stanowe legislatury. Później, z rozwojem w Ameryce życia partyjnego, elektorzy zaczęli być nominowani z szeregów ugrupowań popierających danych kandydatów. Zapewniało to ich lojalność – elektor głosujący przeciw kandydatowi wysuniętemu przez własną partię nie miałby już czego szukać w polityce. Wreszcie szacunek, jaki z czasem wykształcił się wobec decyzji wyborców, sprawił, że członkowie Kolegium nigdy nie pomyśleli o jej kwestionowaniu, zmieniając oddawanie przez nich głosów w czystą formalność. Wyborcy głosując na konkretnego kandydata, oddają więc głos tak naprawdę na elektorów reprezentujących jego partię, którzy zobowiązują się poprzeć tego kandydata w dalszej kolejności. Obecnie, w miejsce wyobrażanych sobie przez twórców amerykańskiego systemu politycznego elit, są nimi aktywiści polityczni średniego szczebla, postrzegający udział w Kolegium bardziej jako przykry obowiązek niż powód do chwały. Często zdarza się więc, że kandydaci na elektorów są brani wręcz z łapanki.
W większości stanów stosowana obecnie jest zasada „zwycięzca bierze wszystko" – kandydat, za którym się opowiedziało więcej wyborców, może liczyć na pełną pulę głosów elektorskich. Dwa stany, Maine i Nebraska, stosują jednak metodę rozdzielania głosów: część z nich jest przypisywana całemu stanowi, część poszczególnym okręgom wyborczym do Kongresu. Możliwym jest więc w teorii, że kandydat, który wygra na poziomie ogólnostanowym, przegra głosowanie w części okręgów, doprowadzając do rozbicia głosów całego stanu. Póki co, nigdy się tak jednak nie zdarzyło.
Ponieważ Kolegium jest coraz częściej postrzegane jako relikt minionej epoki, pojawiają się też próby jego likwidacji bądź ograniczenia wpływu na wynik wyborów. Jednym z przykładów jest inicjatywa dwóch prawników, braci Akhila i Vikrama Amarów, która nawołuje stany do zobowiązania swoich elektorów do oddania głosu na zwycięzcę głosowania powszechnego. Na razie jej stronami są Hawaje, Illinois, Maryland i New Jersey. Ponieważ te stany uchodzą jednak za zdecydowanie demokratyczne, przyrzeczenie to nie będzie miało znaczenia dla wyników wyborów – według sondaży przewagę w zwykłych głosach i tak zdobędzie Barack Obama.
Kolegium Elektorskie straciło więc większość wpływów, jakimi miało dysponować, stając się przede wszystkim organem czysto ceremonialnym, bez wpływu na amerykańskie życie polityczne. Samo jego istnienie w dalszym ciągu ma jednak wpływ na specyfikę wyborów w USA i może decydować o ich wyniku. Po pierwsze, ponieważ liczba głosów możliwych do zdobycia w Kolegium nie zależy bezpośrednio od liczby głosów oddanych na elektorów danego kandydata, możliwe są duże rozbieżności między wynikami głosowania powszechnego a rozłożeniem sympatii w Kolegium. Z jednej strony stosunkowo niewielka przewaga wśród zwykłych wyborców może przełożyć się na prawdziwy pogrom wśród elektorów. Przykładem może być 1984r., gdy Ronald Reagan, ciesząc się poparciem tylko 59 proc. Amerykanów, zdobył 49 stanów na 50 możliwych i wygrał w Kolegium stosunkiem głosów 525 do 13. Z drugiej strony, kandydat, który w głosowaniu powszechnym zdobędzie więcej głosów, może przegrać walkę o głosy elektorskie. Zdarzyło się to czterokrotnie w historii Ameryki, z czego najświeższym i najbardziej znanym przypadkiem jest historia Ala Gore’a, który w 2000 r. zdobył ponad pół miliona głosów więcej niż George W. Bush, ale miał od niego o 5 elektorów mniej.
Po drugie, konstytucja wciąż daje elektorom całkowitą swobodę w głosowaniu na kandydatów, pozostawiając w teorii wynik wyborów sprawą absolutnie otwartą aż do przeliczenia głosów. W związku z tym, mimo, że głosowanie w Kolegium jest w zasadzie formalnością, a jego wynik można bez problemu przewidzieć już następnego dnia po wyborach, zdarzały się jednak przypadki „niewiernych elektorów", którzy przypadkiem bądź celowo głosowali na innego kandydata niż powinni. Za każdym razem były to jednak pojedyncze głosy, które nie zmieniały w żaden sposób wyniku.
Jeśli żaden z kandydatów nie zdobędzie bezwzględnej większości głosów elektorskich (co w obecnej sytuacji zdarzyłoby się, gdyby Obama i McCain uzyskali równo po 269 głosów – mało prawdopodobne, ale w teorii możliwe), ciężar wyboru głowy państwa spadłby na Kongres. Prezydent jest w takich okolicznościach wybierany przez Izbę Reprezentantów, a wiceprezydent przez Senat, obaj bezwzględną większością głosów. Przy czym w Izbie Reprezentantów każdy stan dysponuje jednym głosem, którego treść jest wcześniej uzgadniana w czasie głosowania wewnątrz jego delegacji. Prezydent musi więc uzyskać poparcie 26 stanów, wiceprezydent – 51 senatorów. Do tej pory taki scenariusz był realizowany trzykrotnie: dwukrotnie wobec prezydenta w 1801 i 1825 r. i raz wobec wiceprezydenta w 1837 r.
Jeśli do 20 stycznia, czyli do dnia inauguracji, Izba Reprezentantów nie wybrałaby prezydenta, jego obowiązki pełniłby do czasu udanego wyboru nowy wiceprezydent. Jeśli wiceprezydent również nie zostałby wybrany, zgodnie z ustawą o sukcesji władzy z 1947 r. funkcje głowy państwa do czasu zażegnania kryzysu ma sprawować speaker Izby Reprezentantów. Do tego czasu jednak taka potrzeba nie zaistniała.
Wybranie takiego rozwiązania w jednej z najstarszych demokracji świata wynika paradoksalnie z niechęci ojców – założycieli Ameryki do demokracji. Pierwsze elity polityczne USA były rzeczywiście elitami – bogatymi prawnikami bądź plantatorami nie posiadającymi specjalnych więzi z resztą mieszkańców byłych brytyjskich kolonii. Nie czuli się oni więc komfortowo z pomysłem wyboru głowy państwa przez, używając współczesnej terminologii „ciemny lud". Stąd pomysł Kolegium Elektorskiego – rady mędrców, mającej stanowić filtr między pragnieniami mas a wymogami rzeczywistości. Powierzenie wyboru prezydenta elektorom, których sposób wybierania leżał w wyłącznej kompetencji stanów, miało być gwarancją, że urzędu tego nie obejmie nikt nieodpowiedni.
Każdy stan ma w Kolegium tylu przedstawicieli, ilu wynosi jego reprezentacja parlamentarna w obu izbach Kongresu łącznie. Decydującym czynnikiem przy jej ustalaniu jest liczba ludności, określająca liczebność delegacji do Izby Reprezentantów (w Senacie każdy stan niezależnie od wielkości populacji ma po 2 senatorów). Stąd największe znaczenie mają ludne stany jak Kalifornia (55 elektorów) czy Teksas (34 elektorów). Po drugiej stronie politycznego spektrum są stany Środkowego Zachodu w rodzaju Montany czy Wyoming, które z uwagi na znikome zaludnienie dysponują minimalną możliwą liczbą 3 elektorów (1 członek Izby Reprezentantów i 2 senatorów). Dodatkowo na mocy XXIII poprawki do konstytucji, własnych elektorów posiada również pozbawiony reprezentacji w Kongresie Dystrykt Kolumbii w liczbie odpowiadającej ilości przedstawicieli w parlamencie, którą posiadałby, gdyby był stanem. W skład Kolegium Elektorskiego wchodzi więc 538 osób (535 członków Kongresu i 3 elektorów z Waszyngtonu). By zostać wybranym, należy zdobyć większość bezwzględną, czyli 270 głosów.
Kolegium nigdy nie obraduje wspólnie – autorzy konstytucji obawiali się, że w takim przypadku na decyzje elektorów mógłby wpłynąć jakiś sprawny demagog. Jego członkowie zbierają się więc jedynie w stolicach swoich stanów w pierwszy poniedziałek po drugiej środzie grudnia (w tym roku będzie to 15 grudnia), żeby oddać głosy. Dopiero wtedy ściśle rzecz biorąc można mówić o wyborach prezydenckich. Przeliczenie głosów następuje podczas pierwszej sesji nowo wybranego Kongresu 6 stycznia, którą z urzędu prowadzi odchodzący wiceprezydent jako przewodniczący Senatu. Wtedy dopiero oficjalnie ogłaszane są wyniki.
Żywioł demokratyczny okazał się jednak zbyt silny, by ten mechanizm mógł się utrzymać. Najpierw stany jeden za drugim przekazały obowiązek wyboru elektorów w ręce społeczeństwa – wcześniej byli oni wybierani przez stanowe legislatury. Później, z rozwojem w Ameryce życia partyjnego, elektorzy zaczęli być nominowani z szeregów ugrupowań popierających danych kandydatów. Zapewniało to ich lojalność – elektor głosujący przeciw kandydatowi wysuniętemu przez własną partię nie miałby już czego szukać w polityce. Wreszcie szacunek, jaki z czasem wykształcił się wobec decyzji wyborców, sprawił, że członkowie Kolegium nigdy nie pomyśleli o jej kwestionowaniu, zmieniając oddawanie przez nich głosów w czystą formalność. Wyborcy głosując na konkretnego kandydata, oddają więc głos tak naprawdę na elektorów reprezentujących jego partię, którzy zobowiązują się poprzeć tego kandydata w dalszej kolejności. Obecnie, w miejsce wyobrażanych sobie przez twórców amerykańskiego systemu politycznego elit, są nimi aktywiści polityczni średniego szczebla, postrzegający udział w Kolegium bardziej jako przykry obowiązek niż powód do chwały. Często zdarza się więc, że kandydaci na elektorów są brani wręcz z łapanki.
W większości stanów stosowana obecnie jest zasada „zwycięzca bierze wszystko" – kandydat, za którym się opowiedziało więcej wyborców, może liczyć na pełną pulę głosów elektorskich. Dwa stany, Maine i Nebraska, stosują jednak metodę rozdzielania głosów: część z nich jest przypisywana całemu stanowi, część poszczególnym okręgom wyborczym do Kongresu. Możliwym jest więc w teorii, że kandydat, który wygra na poziomie ogólnostanowym, przegra głosowanie w części okręgów, doprowadzając do rozbicia głosów całego stanu. Póki co, nigdy się tak jednak nie zdarzyło.
Ponieważ Kolegium jest coraz częściej postrzegane jako relikt minionej epoki, pojawiają się też próby jego likwidacji bądź ograniczenia wpływu na wynik wyborów. Jednym z przykładów jest inicjatywa dwóch prawników, braci Akhila i Vikrama Amarów, która nawołuje stany do zobowiązania swoich elektorów do oddania głosu na zwycięzcę głosowania powszechnego. Na razie jej stronami są Hawaje, Illinois, Maryland i New Jersey. Ponieważ te stany uchodzą jednak za zdecydowanie demokratyczne, przyrzeczenie to nie będzie miało znaczenia dla wyników wyborów – według sondaży przewagę w zwykłych głosach i tak zdobędzie Barack Obama.
Kolegium Elektorskie straciło więc większość wpływów, jakimi miało dysponować, stając się przede wszystkim organem czysto ceremonialnym, bez wpływu na amerykańskie życie polityczne. Samo jego istnienie w dalszym ciągu ma jednak wpływ na specyfikę wyborów w USA i może decydować o ich wyniku. Po pierwsze, ponieważ liczba głosów możliwych do zdobycia w Kolegium nie zależy bezpośrednio od liczby głosów oddanych na elektorów danego kandydata, możliwe są duże rozbieżności między wynikami głosowania powszechnego a rozłożeniem sympatii w Kolegium. Z jednej strony stosunkowo niewielka przewaga wśród zwykłych wyborców może przełożyć się na prawdziwy pogrom wśród elektorów. Przykładem może być 1984r., gdy Ronald Reagan, ciesząc się poparciem tylko 59 proc. Amerykanów, zdobył 49 stanów na 50 możliwych i wygrał w Kolegium stosunkiem głosów 525 do 13. Z drugiej strony, kandydat, który w głosowaniu powszechnym zdobędzie więcej głosów, może przegrać walkę o głosy elektorskie. Zdarzyło się to czterokrotnie w historii Ameryki, z czego najświeższym i najbardziej znanym przypadkiem jest historia Ala Gore’a, który w 2000 r. zdobył ponad pół miliona głosów więcej niż George W. Bush, ale miał od niego o 5 elektorów mniej.
Po drugie, konstytucja wciąż daje elektorom całkowitą swobodę w głosowaniu na kandydatów, pozostawiając w teorii wynik wyborów sprawą absolutnie otwartą aż do przeliczenia głosów. W związku z tym, mimo, że głosowanie w Kolegium jest w zasadzie formalnością, a jego wynik można bez problemu przewidzieć już następnego dnia po wyborach, zdarzały się jednak przypadki „niewiernych elektorów", którzy przypadkiem bądź celowo głosowali na innego kandydata niż powinni. Za każdym razem były to jednak pojedyncze głosy, które nie zmieniały w żaden sposób wyniku.
Jeśli żaden z kandydatów nie zdobędzie bezwzględnej większości głosów elektorskich (co w obecnej sytuacji zdarzyłoby się, gdyby Obama i McCain uzyskali równo po 269 głosów – mało prawdopodobne, ale w teorii możliwe), ciężar wyboru głowy państwa spadłby na Kongres. Prezydent jest w takich okolicznościach wybierany przez Izbę Reprezentantów, a wiceprezydent przez Senat, obaj bezwzględną większością głosów. Przy czym w Izbie Reprezentantów każdy stan dysponuje jednym głosem, którego treść jest wcześniej uzgadniana w czasie głosowania wewnątrz jego delegacji. Prezydent musi więc uzyskać poparcie 26 stanów, wiceprezydent – 51 senatorów. Do tej pory taki scenariusz był realizowany trzykrotnie: dwukrotnie wobec prezydenta w 1801 i 1825 r. i raz wobec wiceprezydenta w 1837 r.
Jeśli do 20 stycznia, czyli do dnia inauguracji, Izba Reprezentantów nie wybrałaby prezydenta, jego obowiązki pełniłby do czasu udanego wyboru nowy wiceprezydent. Jeśli wiceprezydent również nie zostałby wybrany, zgodnie z ustawą o sukcesji władzy z 1947 r. funkcje głowy państwa do czasu zażegnania kryzysu ma sprawować speaker Izby Reprezentantów. Do tego czasu jednak taka potrzeba nie zaistniała.