Końca świata nie będzie bądź przynajmniej na pewien bliżej nie określony czas został on przesunięty! Taki wniosek wysnuwam z wyjawionej ostatnio przez kardynała Angelo Sodano części tak zwanej trzeciej tajemnicy fatimskiej (vide: "Tajemnice Fatimy"), przepraszając jednocześnie co bardziej wrażliwych braci w wierze, jeśli nieco spłycam temat. Niemal wszyscy bowiem prześwietni znawcy zagadnienia wieszczyli, że owa trzecia tajemnica dotyczy terminu i okoliczności Apokalipsy, a tymczasem Matka Chrystusa - jak usłyszeliśmy z ust watykańskiego sekretarza stanu - opowiedziała trojgu pastuszkom Anno Domini 1917 o zamachu na życie Jana Pawła II, dziś Szacownego Jubilata (vide: "Ortodoksyjny heretyk"). Czyli że w dającej się przewidzieć przyszłości totalnej zagłady gatunku homo sapiens chyba nie będzie, ale przyznam, że nie jestem do końca przekonany, czy jest to wieść jednoznacznie optymistyczna.
Bo wyobraźmy sobie, że oto kardynał Sodano komunikuje, iż powiedzmy 1 maja 2001 r. - wedle zapowiedzi Madonny - Ziemię dosięgnie niewyobrażalny kataklizm. Co by się wówczas działo? Ano pewnie jedni odwiedzaliby tłumnie świątynie, a inni oddawali się najwymyślniejszym przyjemnościom. Innymi słowy - erupcja religijności i hedonizmu. Ale jakżeż komfortowa byłaby to sytuacja dla mieszkańców kraju nad Wisłą i ich przywódców! Nie trzeba by się było troskać na przykład o datę przyjęcia III RP do Unii Europejskiej, restrukturyzować rolnictwa lub choćby - w wypadku polityków prawicy - martwić się, czy po dwóch kadencjach prezydenta Kwaśniewskiego w fotelu w Pałacu Namiestnikowskim nie zasiądzie jego żona Jolanta.
Niestety, tak dobrze, czyli końca świata, na razie nie będzie, a to oznacza konieczność dalszej, pełnej trudu egzystencji na tym padole łez, konieczność wytężonej pracy, myślenia, dokonywania trudnych wyborów i przewidywania. Dajmy przy tym spokój najróżniejszym proroctwom, podobno Pan Bóg pomaga tylko tym, którzy sami sobie pomagają. Czy potrafimy sobie sami pomóc?
Trudno o w pełni krzepiącą odpowiedź na powyższe pytanie. Bo weźmy tylko pod uwagę jeden z naczelnych obecnie problemów ekonomicznych III RP, czyli katastrofalny wręcz deficyt bilansu handlowego. Pomysł liderów SLD na poprawę tego bilansu polega na zahamowaniu... importu, co - mówiąc obrazowo - musiałoby w konsekwencji prowadzić do zbudowania muru celnego mniej więcej wysokości berlińskiego i długości chińskiego. Janusz Steinhoff powiada z kolei w "Rozmowie wprost": "Jestem przekonany, że za kilka miesięcy odczujemy pozytywne skutki osłabienia złotego". Czyli - jeśli dobrze rozumiem, panie ministrze - szczyt naszej ekspansji eksportowej nastąpi pewnie w momencie, gdy za dolara przyjdzie nam płacić 10 zł albo więcej? Tylko jakimi hitami made in Poland w czasie, gdy niemal trzy czwarte wartości globalnego eksportu stanowi know-how, zawojujemy wtedy świat? Tarcicą, ziemniakami, a może kątownikami i prętami ze stali?
Nie będę streszczał okładkowego tekstu tego numeru, z którego wynika, że pomysł na eksport to nie dołowanie złotówki lub próba zdławienia konsumpcyjnych apetytów rodaków, lecz radykalna poprawa konkurencyjności przedsiębiorstw, znaczące obniżenie kosztów pracy, agresywny marketing i silne wsparcie państwa. Zacytuję natomiast fragment artykułu z "The Economist", swego rodzaju przepowiedni dla Polski: "Jeśli Polacy w miarę szybko znajdą się w Unii Europejskiej, to nie ze względu na swoją zapobiegliwość i kreatywność - jak w wypadku Węgrów czy Słoweńców - lecz z uwagi na geopolityczne położenie kraju oraz stosunkowo duży rynek wewnętrzny. (...) Polacy nie mają wyboru, muszą pozwolić Leszkowi Balcerowiczowi dalej reperować gospodarkę". Otóż obawiam się, że nie muszą. Już w najbliższych wyborach parlamentarnych mogą pozwolić, aby ktoś gospodarkę lepperował.
Bo wyobraźmy sobie, że oto kardynał Sodano komunikuje, iż powiedzmy 1 maja 2001 r. - wedle zapowiedzi Madonny - Ziemię dosięgnie niewyobrażalny kataklizm. Co by się wówczas działo? Ano pewnie jedni odwiedzaliby tłumnie świątynie, a inni oddawali się najwymyślniejszym przyjemnościom. Innymi słowy - erupcja religijności i hedonizmu. Ale jakżeż komfortowa byłaby to sytuacja dla mieszkańców kraju nad Wisłą i ich przywódców! Nie trzeba by się było troskać na przykład o datę przyjęcia III RP do Unii Europejskiej, restrukturyzować rolnictwa lub choćby - w wypadku polityków prawicy - martwić się, czy po dwóch kadencjach prezydenta Kwaśniewskiego w fotelu w Pałacu Namiestnikowskim nie zasiądzie jego żona Jolanta.
Niestety, tak dobrze, czyli końca świata, na razie nie będzie, a to oznacza konieczność dalszej, pełnej trudu egzystencji na tym padole łez, konieczność wytężonej pracy, myślenia, dokonywania trudnych wyborów i przewidywania. Dajmy przy tym spokój najróżniejszym proroctwom, podobno Pan Bóg pomaga tylko tym, którzy sami sobie pomagają. Czy potrafimy sobie sami pomóc?
Trudno o w pełni krzepiącą odpowiedź na powyższe pytanie. Bo weźmy tylko pod uwagę jeden z naczelnych obecnie problemów ekonomicznych III RP, czyli katastrofalny wręcz deficyt bilansu handlowego. Pomysł liderów SLD na poprawę tego bilansu polega na zahamowaniu... importu, co - mówiąc obrazowo - musiałoby w konsekwencji prowadzić do zbudowania muru celnego mniej więcej wysokości berlińskiego i długości chińskiego. Janusz Steinhoff powiada z kolei w "Rozmowie wprost": "Jestem przekonany, że za kilka miesięcy odczujemy pozytywne skutki osłabienia złotego". Czyli - jeśli dobrze rozumiem, panie ministrze - szczyt naszej ekspansji eksportowej nastąpi pewnie w momencie, gdy za dolara przyjdzie nam płacić 10 zł albo więcej? Tylko jakimi hitami made in Poland w czasie, gdy niemal trzy czwarte wartości globalnego eksportu stanowi know-how, zawojujemy wtedy świat? Tarcicą, ziemniakami, a może kątownikami i prętami ze stali?
Nie będę streszczał okładkowego tekstu tego numeru, z którego wynika, że pomysł na eksport to nie dołowanie złotówki lub próba zdławienia konsumpcyjnych apetytów rodaków, lecz radykalna poprawa konkurencyjności przedsiębiorstw, znaczące obniżenie kosztów pracy, agresywny marketing i silne wsparcie państwa. Zacytuję natomiast fragment artykułu z "The Economist", swego rodzaju przepowiedni dla Polski: "Jeśli Polacy w miarę szybko znajdą się w Unii Europejskiej, to nie ze względu na swoją zapobiegliwość i kreatywność - jak w wypadku Węgrów czy Słoweńców - lecz z uwagi na geopolityczne położenie kraju oraz stosunkowo duży rynek wewnętrzny. (...) Polacy nie mają wyboru, muszą pozwolić Leszkowi Balcerowiczowi dalej reperować gospodarkę". Otóż obawiam się, że nie muszą. Już w najbliższych wyborach parlamentarnych mogą pozwolić, aby ktoś gospodarkę lepperował.
Więcej możesz przeczytać w 21/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.