Gdy 1 kwietnia Janusz Weiss, dziennikarz Radia Zet, ogłosił zamiar kandydowania na prezydenta, jego kampanię chciał wesprzeć finansowo pewien przedsiębiorca ze Śląska
Pomysł Weissa był tylko żartem primaaprilisowym, choć wielu słuchaczy zapewniało: "Gdyby kandydował, poparlibyśmy go". W Polsce wybory prezydenckie przypominają strofy z piosenki wykonywanej przez Jerzego Stuhra - "Śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej". Ten festiwal odbywa się jednak na koszt podatnika i w tym roku może wyciągnąć z naszej kieszeni ponad 100 mln zł przeznaczonych na "darmowe" audycje w publicznej telewizji i radiu. Mimo przestróg sprzed pięciu lat, nie zaostrzono kryteriów dla kandydatów. Jest wysoce prawdopodobne, że rekord z 1995 r., gdy do wyborów prezydenckich stanęło siedemnaście osób, zostanie pobity.
Kandydatów na kandydatów jest tylu, że mogliby utworzyć dwie drużyny piłkarskie. Albo jedną rugby. Na razie chęć zamieszkania w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu zadeklarowało trzynastu obywateli, ale kilkunastu następnych rozważa przystąpienie do walki. Nic dziwnego - w Polsce jest to zadanie stosunkowo łatwe. Do zarejestrowania się w Państwowej Komisji Wyborczej wystarczy jedynie 100 tys. podpisów. We Francji kandydat na najwyższy urząd w państwie musi uzyskać poparcie co najmniej pięciuset osób pełniących funkcje z wyboru: członków parlamentu czy radnych różnych szczebli. Ponadto każdy pretendent przed rozpoczęciem kampanii musi wnieść kaucję w wysokości 10 tys. franków.
W Polsce nikt takich barier nie stawia. - Zebranie stu tysięcy podpisów nie jest problemem - mówi Adam Słomka, przewodniczący sześcioosobowego koła parlamentarnego KPN-Ojczyzna. Można zresztą zarejestrować nie jednego kandydata, lecz paru, ponieważ ustawa nie zabrania obywatelom podpisywania się pod kilkoma listami. Dlatego KPN-O już zaproponowała trzech kandydatów, a Adam Słomka zastanawia się, czy nie lepiej wystawić pięciu. Ponadto brak wystarczającej liczby podpisów jest jednak - zgodnie z ordynacją - "wadą usuwalną". Jeśli więc okaże się, że część parafek sfałszowano, kandydat będzie miał jeszcze czas na dostarczenie kolejnych list. Już pięć lat temu prof. Wojciech Łączkowski, ówczesny przewodniczący PKW, postulował, by zamiast zbierania podpisów zobowiązać kandydatów do uiszczania kaucji. Przepadałaby ona na rzecz skarbu państwa, gdyby kandydat nie uzyskał na przykład pięcioprocentowego poparcia.
Tajemnicą poliszynela jest, że zebranie stu tysięcy podpisów to wydatek ok. 150 tys. zł (1,50 zł za głos), choć handlowanie parafkami jest formalnie zabronione. W Rosji tak skonstruowaną ordynację wyborczą ośmieszyli przed laty dziennikarze "Komsomolskiej Prawdy", dając za podpis puszkę piwa. Kandydat na deputowanego wymyślonej Partii Kanapowej miał na plakacie twarz Billa Clintona i był przedstawiony jako wicepremier Rosji.
Po co jednak ktoś miałby wydawać 150 tys. zł, skoro i tak wiadomo, że nie ma szans na zwycięstwo? Otóż te 150 tys. zł to najlepsza inwestycja reklamowa, jaką można w Polsce zrealizować. Każdy zarejestrowany w PKW kandydat ma zagwarantowane prawo do bezpłatnego czasu antenowego w publicznej telewizji i radiu. Bezpłatnego dla kandydujących, gdyż media publiczne utrzymywane są w dużej mierze z powszechnego podatku, czyli abonamentu. Ordynacja wyborcza rezerwuje na promocję wszystkich starających się o urząd prezydencki w pierwszej turze 25 godzin czasu antenowego w programach ogólnopolskich Telewizji Polskiej (w tym do 5 godzin w TV Polonia), oraz 35 godzin w Polskim Radiu. Nic więc dziwnego, że do startu w wyborach przymierza się tak wielu. Wykupienie godzinnej reklamowej audycji w telewizji - prawdopodobnie tyle mniej więcej czasu przypadnie na jednego kandydata - kosztuje ok. 6 mln zł. Kogo na to stać? A jeżeli nawet stać, to po co wydawać tyle pieniędzy? Audycje wyborcze to przecież szansa na sukces, która pojawia się również przed gorzej notowanymi politykami. Dla kandydujących w wyborach prezydenckich w 1995 r. przegranie wyborów nie zawsze oznaczało klęskę. Co prawda 4,31 proc. głosów załamało karierę Waldemara Pawlaka, prezesa PSL, jednak 6,86 proc. głosów pozwoliło Janowi Olszewskiemu zbudować wtedy siłę Ruchu Odbudowy Polski.
Nic więc dziwnego, że w trakcie ostatniego ustalania przepisów regulujących przebieg kampanii wyborczej posłowie nie tylko nie ograniczyli dostępu do telewizji publicznej, ale nawet go zwiększyli. Nowa ustawa przyznaje o 9 godzin więcej, bowiem w poprzedniej kampanii TVP musiała oddać 16 godzin na bezpłatną agitację. Wówczas kandydaci okazali się ważniejsi od dzieci, które z powodu darmowych audycji wyborczych oglądały "Dobranockę" piętnaście minut wcześniej. W zamian mogły poznać nie tylko obietnice Aleksandra Kwaśniewskiego, Jacka Kuronia, Waldemara Pawlaka czy Jana Olszewskiego, ale również dowiedzieć się od Kazimierza Piotrowicza o produkowanych przez niego wkładkach rehabilitacyjno-bioenergetycznych, leczących 54 choroby, od Leszka Bubla o jego wydawnictwach antysemickich, a od Tadeusza Koźluka, rektora Prywatnej Wyższej Szkoły Biznesu i Administracji, o wyższości szkolnictwa prywatnego nad publicznym. Śmieszne? Akurat w okresie wyborczej reklamy telewizyjnej do uczelni Koźluka napłynęło wielu nowych studentów. Inna sprawa, że w 1998 r. z powodu długów szkoły do sądu wpłynął wniosek o jej upadłość.
Polskie audycje wyborcze, podczas których kandydaci mogą swobodnie mówić, co im się podoba, a telewizja odcina się od tego napisem, że "nie ponosi żadnej odpowiedzialności", są ewenementem na skalę światową. Nawet we Francji, gdzie w telewizji publicznej obowiązuje tzw. darmowy czas, oznacza to przede wszystkim możliwość zaprezentowania programu w rozmowie z dziennikarzem. - Byłem przeciwny zapisowi, aby dyrektorzy programowi telewizji decydowali o tym, czy emitować dany program. Jeśli są wątpliwości, powinien się na ten temat wypowiedzieć prokurator, sąd lub PKW - mówi Wiesław Walendziak, poseł AWS, były prezes TVP. Według Pawła Śpiewaka, socjologa z Uniwersytetu Warszawskiego, w trakcie kampanii dostaniemy codzienny kwadrans rozrywki i będziemy narażeni na chamstwo. - Nie ma jednak dobrego rozwiązania. Płatne okienka, takie jak w USA, w Polsce nie przejdą - uważa Śpiewak. Stacje komercyjne, które dominują w amerykańskich mediach, obowiązuje tylko jedna zasada: równouprawnienie w dostępie do reklamy. Każdy kandydat - będący po prostu produktem oferowanym klientom, czyli wyborcom - może kupić za tę samą cenę ten sam czas reklamowy o tej samej porze oglądalności. Oczywiście ten, kto ma więcej pieniędzy, może kupić więcej reklam. To raj dla stacji komercyjnych, choć w 1996 r. we Włoszech zdarzyło się i tak, że trzy stacje telewizyjne należące do Silvio Berlusconiego, lidera włoskiej centroprawicy, udostępniły wszystkim ugrupowaniom politycznym czas antenowy za darmo.
W Polsce znowelizowana ordynacja przewiduje, że każdy komitet może "dokupić" jedynie 15 proc. przyznanego mu czasu antenowego. Jeśli kandydaci otrzymają po 60 minut, będą mogli dokupić 9 minut, za które zapłacą jednak tylko 50 proc. stawek pobieranych za reklamy. Ograniczenia te dotyczą także stacji komercyjnych. W trosce o równość szans wszystkich kandydatów ustawodawca ograniczył więc również prawa i dochody prywatnych nadawców. W krajach zachodnich mało poważny polityk ma nikłe szanse na zebranie większych pieniędzy, a tym samym nie ma możliwości prezentacji swych poglądów na równi z politykami uznanymi. W Polsce znów mamy problem z nadprodukcją przypadkowych polityków.
- Jeżeli pojawi się tak wielu kandydatów dramatycznie nie przygotowanych do sprawowania poważnych funkcji politycznych, to całe wybory mogą być groteskowe - uważa Jerzy Widzyk, poseł AWS, szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. - Zbyt duża liczba kandydatów zniechęca ludzi do wzięcia udziału w wyborach. Najniższa frekwencja w wyborach parlamentarnych była w roku 1991, kiedy startowało najwięcej ugrupowań - przypomina dr Antoni Dudek, politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jego zdaniem, kampania zdominowana przez "oszołomów" wpłynie negatywnie na kulturę polityczną. Zawsze wówczas padają wypowiedzi, które osłabiają demokrację.
Zdaniem Mirosława Czecha, posła Unii Wolności, przewodniczącego nadzwyczajnej komisji do rozpatrzenia ordynacji wyborczych do Sejmu, Senatu i zmiany ustawy o wyborze prezydenta, przyjęta ustawa jest niezła. Wprawdzie w początkowej fazie prac usiłowano ograniczyć liczbę kandydatów, lecz zwyciężyła opcja, aby nie zamykać drogi do polityki ludziom spoza pierwszych stron gazet. - Demokracja wiąże się z pewnymi uciążliwościami, ale nie można wylać dziecka z kąpielą. Gdyby wprowadzić ograniczenia, wówczas kandydat spoza establishmentu nie miałby szans, a to groziłoby zaskorupieniem demokracji. Mechanizm demokratyczny zweryfikuje i tak wszystkich kandydatów - uważa Wiesław Walendziak. Paweł Łączkowski, poseł AWS i lider PPChD, twierdzi, że nie przeszkadza mu liczba kandydatów, jednak nie powinni oni mieć dostępu do telewizji publicznej. - To słabość tego systemu - podkreśla Łączkowski.
Kandydatów na kandydatów jest tylu, że mogliby utworzyć dwie drużyny piłkarskie. Albo jedną rugby. Na razie chęć zamieszkania w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu zadeklarowało trzynastu obywateli, ale kilkunastu następnych rozważa przystąpienie do walki. Nic dziwnego - w Polsce jest to zadanie stosunkowo łatwe. Do zarejestrowania się w Państwowej Komisji Wyborczej wystarczy jedynie 100 tys. podpisów. We Francji kandydat na najwyższy urząd w państwie musi uzyskać poparcie co najmniej pięciuset osób pełniących funkcje z wyboru: członków parlamentu czy radnych różnych szczebli. Ponadto każdy pretendent przed rozpoczęciem kampanii musi wnieść kaucję w wysokości 10 tys. franków.
W Polsce nikt takich barier nie stawia. - Zebranie stu tysięcy podpisów nie jest problemem - mówi Adam Słomka, przewodniczący sześcioosobowego koła parlamentarnego KPN-Ojczyzna. Można zresztą zarejestrować nie jednego kandydata, lecz paru, ponieważ ustawa nie zabrania obywatelom podpisywania się pod kilkoma listami. Dlatego KPN-O już zaproponowała trzech kandydatów, a Adam Słomka zastanawia się, czy nie lepiej wystawić pięciu. Ponadto brak wystarczającej liczby podpisów jest jednak - zgodnie z ordynacją - "wadą usuwalną". Jeśli więc okaże się, że część parafek sfałszowano, kandydat będzie miał jeszcze czas na dostarczenie kolejnych list. Już pięć lat temu prof. Wojciech Łączkowski, ówczesny przewodniczący PKW, postulował, by zamiast zbierania podpisów zobowiązać kandydatów do uiszczania kaucji. Przepadałaby ona na rzecz skarbu państwa, gdyby kandydat nie uzyskał na przykład pięcioprocentowego poparcia.
Tajemnicą poliszynela jest, że zebranie stu tysięcy podpisów to wydatek ok. 150 tys. zł (1,50 zł za głos), choć handlowanie parafkami jest formalnie zabronione. W Rosji tak skonstruowaną ordynację wyborczą ośmieszyli przed laty dziennikarze "Komsomolskiej Prawdy", dając za podpis puszkę piwa. Kandydat na deputowanego wymyślonej Partii Kanapowej miał na plakacie twarz Billa Clintona i był przedstawiony jako wicepremier Rosji.
Po co jednak ktoś miałby wydawać 150 tys. zł, skoro i tak wiadomo, że nie ma szans na zwycięstwo? Otóż te 150 tys. zł to najlepsza inwestycja reklamowa, jaką można w Polsce zrealizować. Każdy zarejestrowany w PKW kandydat ma zagwarantowane prawo do bezpłatnego czasu antenowego w publicznej telewizji i radiu. Bezpłatnego dla kandydujących, gdyż media publiczne utrzymywane są w dużej mierze z powszechnego podatku, czyli abonamentu. Ordynacja wyborcza rezerwuje na promocję wszystkich starających się o urząd prezydencki w pierwszej turze 25 godzin czasu antenowego w programach ogólnopolskich Telewizji Polskiej (w tym do 5 godzin w TV Polonia), oraz 35 godzin w Polskim Radiu. Nic więc dziwnego, że do startu w wyborach przymierza się tak wielu. Wykupienie godzinnej reklamowej audycji w telewizji - prawdopodobnie tyle mniej więcej czasu przypadnie na jednego kandydata - kosztuje ok. 6 mln zł. Kogo na to stać? A jeżeli nawet stać, to po co wydawać tyle pieniędzy? Audycje wyborcze to przecież szansa na sukces, która pojawia się również przed gorzej notowanymi politykami. Dla kandydujących w wyborach prezydenckich w 1995 r. przegranie wyborów nie zawsze oznaczało klęskę. Co prawda 4,31 proc. głosów załamało karierę Waldemara Pawlaka, prezesa PSL, jednak 6,86 proc. głosów pozwoliło Janowi Olszewskiemu zbudować wtedy siłę Ruchu Odbudowy Polski.
Nic więc dziwnego, że w trakcie ostatniego ustalania przepisów regulujących przebieg kampanii wyborczej posłowie nie tylko nie ograniczyli dostępu do telewizji publicznej, ale nawet go zwiększyli. Nowa ustawa przyznaje o 9 godzin więcej, bowiem w poprzedniej kampanii TVP musiała oddać 16 godzin na bezpłatną agitację. Wówczas kandydaci okazali się ważniejsi od dzieci, które z powodu darmowych audycji wyborczych oglądały "Dobranockę" piętnaście minut wcześniej. W zamian mogły poznać nie tylko obietnice Aleksandra Kwaśniewskiego, Jacka Kuronia, Waldemara Pawlaka czy Jana Olszewskiego, ale również dowiedzieć się od Kazimierza Piotrowicza o produkowanych przez niego wkładkach rehabilitacyjno-bioenergetycznych, leczących 54 choroby, od Leszka Bubla o jego wydawnictwach antysemickich, a od Tadeusza Koźluka, rektora Prywatnej Wyższej Szkoły Biznesu i Administracji, o wyższości szkolnictwa prywatnego nad publicznym. Śmieszne? Akurat w okresie wyborczej reklamy telewizyjnej do uczelni Koźluka napłynęło wielu nowych studentów. Inna sprawa, że w 1998 r. z powodu długów szkoły do sądu wpłynął wniosek o jej upadłość.
Polskie audycje wyborcze, podczas których kandydaci mogą swobodnie mówić, co im się podoba, a telewizja odcina się od tego napisem, że "nie ponosi żadnej odpowiedzialności", są ewenementem na skalę światową. Nawet we Francji, gdzie w telewizji publicznej obowiązuje tzw. darmowy czas, oznacza to przede wszystkim możliwość zaprezentowania programu w rozmowie z dziennikarzem. - Byłem przeciwny zapisowi, aby dyrektorzy programowi telewizji decydowali o tym, czy emitować dany program. Jeśli są wątpliwości, powinien się na ten temat wypowiedzieć prokurator, sąd lub PKW - mówi Wiesław Walendziak, poseł AWS, były prezes TVP. Według Pawła Śpiewaka, socjologa z Uniwersytetu Warszawskiego, w trakcie kampanii dostaniemy codzienny kwadrans rozrywki i będziemy narażeni na chamstwo. - Nie ma jednak dobrego rozwiązania. Płatne okienka, takie jak w USA, w Polsce nie przejdą - uważa Śpiewak. Stacje komercyjne, które dominują w amerykańskich mediach, obowiązuje tylko jedna zasada: równouprawnienie w dostępie do reklamy. Każdy kandydat - będący po prostu produktem oferowanym klientom, czyli wyborcom - może kupić za tę samą cenę ten sam czas reklamowy o tej samej porze oglądalności. Oczywiście ten, kto ma więcej pieniędzy, może kupić więcej reklam. To raj dla stacji komercyjnych, choć w 1996 r. we Włoszech zdarzyło się i tak, że trzy stacje telewizyjne należące do Silvio Berlusconiego, lidera włoskiej centroprawicy, udostępniły wszystkim ugrupowaniom politycznym czas antenowy za darmo.
W Polsce znowelizowana ordynacja przewiduje, że każdy komitet może "dokupić" jedynie 15 proc. przyznanego mu czasu antenowego. Jeśli kandydaci otrzymają po 60 minut, będą mogli dokupić 9 minut, za które zapłacą jednak tylko 50 proc. stawek pobieranych za reklamy. Ograniczenia te dotyczą także stacji komercyjnych. W trosce o równość szans wszystkich kandydatów ustawodawca ograniczył więc również prawa i dochody prywatnych nadawców. W krajach zachodnich mało poważny polityk ma nikłe szanse na zebranie większych pieniędzy, a tym samym nie ma możliwości prezentacji swych poglądów na równi z politykami uznanymi. W Polsce znów mamy problem z nadprodukcją przypadkowych polityków.
- Jeżeli pojawi się tak wielu kandydatów dramatycznie nie przygotowanych do sprawowania poważnych funkcji politycznych, to całe wybory mogą być groteskowe - uważa Jerzy Widzyk, poseł AWS, szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. - Zbyt duża liczba kandydatów zniechęca ludzi do wzięcia udziału w wyborach. Najniższa frekwencja w wyborach parlamentarnych była w roku 1991, kiedy startowało najwięcej ugrupowań - przypomina dr Antoni Dudek, politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jego zdaniem, kampania zdominowana przez "oszołomów" wpłynie negatywnie na kulturę polityczną. Zawsze wówczas padają wypowiedzi, które osłabiają demokrację.
Zdaniem Mirosława Czecha, posła Unii Wolności, przewodniczącego nadzwyczajnej komisji do rozpatrzenia ordynacji wyborczych do Sejmu, Senatu i zmiany ustawy o wyborze prezydenta, przyjęta ustawa jest niezła. Wprawdzie w początkowej fazie prac usiłowano ograniczyć liczbę kandydatów, lecz zwyciężyła opcja, aby nie zamykać drogi do polityki ludziom spoza pierwszych stron gazet. - Demokracja wiąże się z pewnymi uciążliwościami, ale nie można wylać dziecka z kąpielą. Gdyby wprowadzić ograniczenia, wówczas kandydat spoza establishmentu nie miałby szans, a to groziłoby zaskorupieniem demokracji. Mechanizm demokratyczny zweryfikuje i tak wszystkich kandydatów - uważa Wiesław Walendziak. Paweł Łączkowski, poseł AWS i lider PPChD, twierdzi, że nie przeszkadza mu liczba kandydatów, jednak nie powinni oni mieć dostępu do telewizji publicznej. - To słabość tego systemu - podkreśla Łączkowski.
Więcej możesz przeczytać w 22/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.