Cannes? Bywam w tym mieście od 44 lat i znam je lepiej niż większość miast polskich
Największa liczba rolls-royce'ów na tysiąc mieszkańców, co drugi sklep to ajencja nieruchomości, olbrzymia liczba psich salonów piękności i nawet weterynarz zajmujący się złotymi rybkami. Nie wiem, ile milionów zarabia Cannes, kiedy zjeżdża tu 30 tys. ludzi filmu z całego świata, ale to promil sum, którymi się tu operuje, by zrealizować jedne projekty, a pogrzebać inne.
Zostawmy jednak wielkich producentów z ich książeczkami czekowymi, zostawmy gwiazdy, na które przed Pałacem Festiwali czekają tłumy wielbicieli (w tym roku Catherine Deneuve, Gregory Peck, Jane Birkin, Nick Nolte, Gong Li, Uma Thurman, Michel Piccoli etc.), bo w Cannes najbardziej się liczy trud trzech tysięcy krytyków. Na tym najważniejszym z ponad 400 festiwali filmowych ustalają, co się zmienia w kinie, kto zabłysnął, a kto się pogrążył oraz czy będziemy się cieszyć z kina w nadchodzącym sezonie.
Zgoda, Cannes to festiwal największy, ale równocześnie już zbyt wielki. Nie mówię o 300 filmach przywiezionych na targi ani o retrospektywach. Ale samych obrazów wyselekcjonowanych ze względu na ich walor artystyczny mamy w czterech kategoriach setkę! To ponad dwa razy tyle, ile w ciągu dwunastu dni można obejrzeć. Jeśli z owej setki każdy krytyk wybiera to, co go zainteresowało, to zdarza się (sprawdzałem!), że dwaj korespondenci piszą jakby o dwóch różnych festiwalach. Tego dawniej nie było.
Mimo wszystko tworzy się tutaj jakaś opinia i wędruje w świat, stosunkowo sprawiedliwie określając samopoczucie światowego kina. Dla mnie absolutną rewelacją festiwalu stali się "Niewierni" Norweżki Liv Ullmann, według scenariusza o akcentach autobiograficznych samego Ingmara Bergmana. Ullmann była swego czasu towarzyszką życia reżysera, jej decyzja była więc niejako podwójnym aktem odwagi. Motto filmu ("Najgłębsza z ran zadawanych przez życie to rozwód") mogło zapowiadać dzieło mające coś udowodnić, do czegoś nas przekonać. Ale zdumiewająca prawda obrazu, boleśnie udzielająca się widzom wsłuchanym najczęściej w niemą kreację Leny Endre, oddala podejrzenia, że twórcy manipulują naszymi reakcjami. Wielkie kino! Dla takiego stworzono festiwale.
Ten skandynawski sukces (nie jedyny!) zagroził poważnie renomie kina anglofońskiego. Identyczny temat (zaz-drość) wybrał sobie James Ivory dla "Złotego pucharu" - adaptacji powieści Henry'ego Jamesa. Tyle że trójkąt przybrał tu formę kwadratu, a stroje współczesne ustąpiły tużurkom i krynolinom z początku XX w. Ivory jest zręcznym narratorem, umie prowadzić aktorów, wyzyskuje urok londyńskich i włoskich pałaców, lecz wszystko tchnie akademizmem na pokaz, efektowną nieszczerością i przesadą.
Dała do myślenia także inna konfrontacja. Hollywood przysłało "W kręgu podejrzenia" Stephena Hopkinsa - film o nocy sylwestrowej na jednej z Wysp Karaibskich, podczas której szef policji przesłuchuje bogatego adwokata, zresztą dobrego znajomego, posądzonego o gwałt i zamordowanie dwóch dziewczynek. Ten udany pojedynek aktorski między Gene'em Hackmanem i Morganem Freemanem (nie zdradzę puenty!) wzbudziłby uznanie, gdyby nie fakt, że ten sam film nakręcił już przed kilkunastu laty Francuz Claude Miller. Co u Francuza było inteligentną aluzją, niedopowiedzeniem, zaproszeniem do samodzielnego wnioskowania, u Hopkinsa wyłożone jest kawa na ławę.
Innym świadectwem infantylizmu okazała się "Misja na Marsa" Briana De Palmy, już wyświetlana w Polsce, a w Cannes prezentowana poza konkursem, ale w głównym programie. Olśniewające efekty specjalne obsługują niedołężny, prymitywny scenariuszyk, daremnie usiłujący nawiązać do Kubrickowskiej "2001: Odysei kosmicznej". Film został w Cannes wyśmiany i zebrał najniższe noty.
Amerykanie podbili publiczność co najmniej dwiema produkcjami. "Pielęgniarka Betty" mało jeszcze znanego Neila Labute'a to inteligentne i utrzymane w imponującym rytmie połączenie popularnego w kinie schematu utraty tożsamości z zadurzeniem przeciętnych Amerykanów telewizyjnymi serialami, wypierającymi na margines prawdziwe życie. Mniej oryginalny, ale zabawny okazał się film braci Coenów (zdobywców Złotej Palmy za "Bartona Finka") "O Brother, Where Art Thou?", inspirowany ni mniej, ni więcej tylko "Odyseją" Homera i opowiadający o trzech zbiegłych więźniach.
Produkcje anglojęzyczne zajmują coraz więcej miejsca. W tym języku kręci się dziś nie tylko w Holandii czy Norwegii, ale nawet we Francji! Z czterech konkursowych filmów francuskich aż dwa są po angielsku i prezentowano je z napisami. Tak było w wypadku otwierającego festiwal "Vatela" Rolanda Joffégo - wielkiego, ale chłodnego widowiska historycznego, w którym Ludwik XIV mówi z oksfordzkim akcentem, a Gérard Depardieu jako majordomus księcia Kondeusza popełnia samobójstwo, bo na królewski obiad nie dowieziono w porę ryby (tragedie w XVIII w. miały cokolwiek inny charakter niż dziś). Także "Esther Kahn" Arnauda Desplechina (dość tradycyjna biografia początkującej aktorki) zrealizowana została po angielsku. Nic dziwnego, że Roman Polański również zdecydował, iż bohater jego kolejnego filmu nakręconego w Polsce, ukrywający się w ruinach Warszawy kompozytor Szpilman, będzie mówić językiem Szekspira i Leonarda DiCaprio.
Z produkcji gospodarzy najbardziej podobał mi się "Harry, przyjaciel, który dobrze ci życzy" Dominika Molla (prawie debiutant!), zaskakujący surrealistycznymi pomysłami na temat granic ingerowania w cudzą intymność. Bardziej konwencjonalne okazały się "Losy sentymentalne" Oliviera Assayasa - historia mieszczańskiej rodziny producentów koniaku i porcelany. Głównym urokiem obrazu jest powolny marsz przez trzy pierwsze dekady XX w.
Powszechnie zauważano brak w Cannes Włochów (pewnie coś szykują na festiwal w Wenecji) i Niemców, którzy tak korzystnie wypadli na Berlinale w lutym (warto jednak wspomnieć o "Pożegnaniu" Jana Schüttego nakręconym w Szczecinku; to krytyczny film o ostatnich dniach Bertolta Brechta). W tej sytuacji dość nieoczekiwanie na festiwalu wybiła się - ciągle za mało obecna w naszych kinach - Skandynawia. Poza wspaniałymi "Niewiernymi" wielkim momentem Cannes stał się "film muzyczny" Duńczyka Larsa von Triera "Tańcząc w ciemności", o ślepnącej emigrantce czeskiej w USA, która wszystko poświęciła dla operacji syna. Von Trier znany jest jako autor głośnego manifestu "Dogma '95", zalecającego skrajną ascezę reżyserii. Jego nowy film nie jest "dogmatyczny". Nie zrobił go małą ręczną kamerą, nie unikał zdarzeń nadzwyczajnych ani muzyki. Ale też zawsze uważałem ten manifest nie za zbiór recept realizatorskich, tylko za świadome przeciwstawienie się zmierzającej do dominacji estetyce Hollywood. A cóż jest dla tej estetyki bardziej typowe niż ścisłe przestrzeganie reguł gatunku? Otóż von Trier wysadził w powietrze samą zasadę filmu muzycznego, jako landrynkowej bajeczki, gdzie "każdego padającego ktoś podtrzyma". I chwała mu za to!
Duński manifest podpisało czterech reżyserów i czwarty z nich, Kristian Levring, pozostawał do tej pory nieznany. Jego debiut "Król żyje" okazał się obiecujący. Grupa turystów zostaje zaskoczona w środku piaszczystej pustyni, odcięta od świata i czekając na ratunek, walczy o życie. Mówi się tu mało, ale właśnie po to, aby wskazać na kluczową rolę słowa w sytuacjach krytycznych. Natomiast Szwed Roy Andersson po 25 latach (!) przerwy wystąpił z ponurą komedią "Piosenki z innego piętra". Ten gatunek filmowy jest na festiwalach rzadkością, "Piosenki" były więc ożywczym tchnieniem zaiste buńuelowskiej bezczelności, kpiarstwa i prowokacji. Takie mogą być piosenki o umieraniu świata.
Na zakończenie chciałbym wspomnieć o "Kodzie nieznanym" Austriaka Michaela Hannekego, autora wstrząsających "Funny Games". Tym razem Hanneke nie jest już tak okrutny. Mówi spokojniej o mnożeniu kodów, którymi oddzielamy się od świata i bliźnich. I mówi to tonem ciepłym, zdradzającym sympatię dla bohaterów.
Nie napisałem ani słowa o Azji, o filmowym "żółtym niebezpieczeństwie"! Bo to ważny temat na osobne opowiadanie.
Zostawmy jednak wielkich producentów z ich książeczkami czekowymi, zostawmy gwiazdy, na które przed Pałacem Festiwali czekają tłumy wielbicieli (w tym roku Catherine Deneuve, Gregory Peck, Jane Birkin, Nick Nolte, Gong Li, Uma Thurman, Michel Piccoli etc.), bo w Cannes najbardziej się liczy trud trzech tysięcy krytyków. Na tym najważniejszym z ponad 400 festiwali filmowych ustalają, co się zmienia w kinie, kto zabłysnął, a kto się pogrążył oraz czy będziemy się cieszyć z kina w nadchodzącym sezonie.
Zgoda, Cannes to festiwal największy, ale równocześnie już zbyt wielki. Nie mówię o 300 filmach przywiezionych na targi ani o retrospektywach. Ale samych obrazów wyselekcjonowanych ze względu na ich walor artystyczny mamy w czterech kategoriach setkę! To ponad dwa razy tyle, ile w ciągu dwunastu dni można obejrzeć. Jeśli z owej setki każdy krytyk wybiera to, co go zainteresowało, to zdarza się (sprawdzałem!), że dwaj korespondenci piszą jakby o dwóch różnych festiwalach. Tego dawniej nie było.
Mimo wszystko tworzy się tutaj jakaś opinia i wędruje w świat, stosunkowo sprawiedliwie określając samopoczucie światowego kina. Dla mnie absolutną rewelacją festiwalu stali się "Niewierni" Norweżki Liv Ullmann, według scenariusza o akcentach autobiograficznych samego Ingmara Bergmana. Ullmann była swego czasu towarzyszką życia reżysera, jej decyzja była więc niejako podwójnym aktem odwagi. Motto filmu ("Najgłębsza z ran zadawanych przez życie to rozwód") mogło zapowiadać dzieło mające coś udowodnić, do czegoś nas przekonać. Ale zdumiewająca prawda obrazu, boleśnie udzielająca się widzom wsłuchanym najczęściej w niemą kreację Leny Endre, oddala podejrzenia, że twórcy manipulują naszymi reakcjami. Wielkie kino! Dla takiego stworzono festiwale.
Ten skandynawski sukces (nie jedyny!) zagroził poważnie renomie kina anglofońskiego. Identyczny temat (zaz-drość) wybrał sobie James Ivory dla "Złotego pucharu" - adaptacji powieści Henry'ego Jamesa. Tyle że trójkąt przybrał tu formę kwadratu, a stroje współczesne ustąpiły tużurkom i krynolinom z początku XX w. Ivory jest zręcznym narratorem, umie prowadzić aktorów, wyzyskuje urok londyńskich i włoskich pałaców, lecz wszystko tchnie akademizmem na pokaz, efektowną nieszczerością i przesadą.
Dała do myślenia także inna konfrontacja. Hollywood przysłało "W kręgu podejrzenia" Stephena Hopkinsa - film o nocy sylwestrowej na jednej z Wysp Karaibskich, podczas której szef policji przesłuchuje bogatego adwokata, zresztą dobrego znajomego, posądzonego o gwałt i zamordowanie dwóch dziewczynek. Ten udany pojedynek aktorski między Gene'em Hackmanem i Morganem Freemanem (nie zdradzę puenty!) wzbudziłby uznanie, gdyby nie fakt, że ten sam film nakręcił już przed kilkunastu laty Francuz Claude Miller. Co u Francuza było inteligentną aluzją, niedopowiedzeniem, zaproszeniem do samodzielnego wnioskowania, u Hopkinsa wyłożone jest kawa na ławę.
Innym świadectwem infantylizmu okazała się "Misja na Marsa" Briana De Palmy, już wyświetlana w Polsce, a w Cannes prezentowana poza konkursem, ale w głównym programie. Olśniewające efekty specjalne obsługują niedołężny, prymitywny scenariuszyk, daremnie usiłujący nawiązać do Kubrickowskiej "2001: Odysei kosmicznej". Film został w Cannes wyśmiany i zebrał najniższe noty.
Amerykanie podbili publiczność co najmniej dwiema produkcjami. "Pielęgniarka Betty" mało jeszcze znanego Neila Labute'a to inteligentne i utrzymane w imponującym rytmie połączenie popularnego w kinie schematu utraty tożsamości z zadurzeniem przeciętnych Amerykanów telewizyjnymi serialami, wypierającymi na margines prawdziwe życie. Mniej oryginalny, ale zabawny okazał się film braci Coenów (zdobywców Złotej Palmy za "Bartona Finka") "O Brother, Where Art Thou?", inspirowany ni mniej, ni więcej tylko "Odyseją" Homera i opowiadający o trzech zbiegłych więźniach.
Produkcje anglojęzyczne zajmują coraz więcej miejsca. W tym języku kręci się dziś nie tylko w Holandii czy Norwegii, ale nawet we Francji! Z czterech konkursowych filmów francuskich aż dwa są po angielsku i prezentowano je z napisami. Tak było w wypadku otwierającego festiwal "Vatela" Rolanda Joffégo - wielkiego, ale chłodnego widowiska historycznego, w którym Ludwik XIV mówi z oksfordzkim akcentem, a Gérard Depardieu jako majordomus księcia Kondeusza popełnia samobójstwo, bo na królewski obiad nie dowieziono w porę ryby (tragedie w XVIII w. miały cokolwiek inny charakter niż dziś). Także "Esther Kahn" Arnauda Desplechina (dość tradycyjna biografia początkującej aktorki) zrealizowana została po angielsku. Nic dziwnego, że Roman Polański również zdecydował, iż bohater jego kolejnego filmu nakręconego w Polsce, ukrywający się w ruinach Warszawy kompozytor Szpilman, będzie mówić językiem Szekspira i Leonarda DiCaprio.
Z produkcji gospodarzy najbardziej podobał mi się "Harry, przyjaciel, który dobrze ci życzy" Dominika Molla (prawie debiutant!), zaskakujący surrealistycznymi pomysłami na temat granic ingerowania w cudzą intymność. Bardziej konwencjonalne okazały się "Losy sentymentalne" Oliviera Assayasa - historia mieszczańskiej rodziny producentów koniaku i porcelany. Głównym urokiem obrazu jest powolny marsz przez trzy pierwsze dekady XX w.
Powszechnie zauważano brak w Cannes Włochów (pewnie coś szykują na festiwal w Wenecji) i Niemców, którzy tak korzystnie wypadli na Berlinale w lutym (warto jednak wspomnieć o "Pożegnaniu" Jana Schüttego nakręconym w Szczecinku; to krytyczny film o ostatnich dniach Bertolta Brechta). W tej sytuacji dość nieoczekiwanie na festiwalu wybiła się - ciągle za mało obecna w naszych kinach - Skandynawia. Poza wspaniałymi "Niewiernymi" wielkim momentem Cannes stał się "film muzyczny" Duńczyka Larsa von Triera "Tańcząc w ciemności", o ślepnącej emigrantce czeskiej w USA, która wszystko poświęciła dla operacji syna. Von Trier znany jest jako autor głośnego manifestu "Dogma '95", zalecającego skrajną ascezę reżyserii. Jego nowy film nie jest "dogmatyczny". Nie zrobił go małą ręczną kamerą, nie unikał zdarzeń nadzwyczajnych ani muzyki. Ale też zawsze uważałem ten manifest nie za zbiór recept realizatorskich, tylko za świadome przeciwstawienie się zmierzającej do dominacji estetyce Hollywood. A cóż jest dla tej estetyki bardziej typowe niż ścisłe przestrzeganie reguł gatunku? Otóż von Trier wysadził w powietrze samą zasadę filmu muzycznego, jako landrynkowej bajeczki, gdzie "każdego padającego ktoś podtrzyma". I chwała mu za to!
Duński manifest podpisało czterech reżyserów i czwarty z nich, Kristian Levring, pozostawał do tej pory nieznany. Jego debiut "Król żyje" okazał się obiecujący. Grupa turystów zostaje zaskoczona w środku piaszczystej pustyni, odcięta od świata i czekając na ratunek, walczy o życie. Mówi się tu mało, ale właśnie po to, aby wskazać na kluczową rolę słowa w sytuacjach krytycznych. Natomiast Szwed Roy Andersson po 25 latach (!) przerwy wystąpił z ponurą komedią "Piosenki z innego piętra". Ten gatunek filmowy jest na festiwalach rzadkością, "Piosenki" były więc ożywczym tchnieniem zaiste buńuelowskiej bezczelności, kpiarstwa i prowokacji. Takie mogą być piosenki o umieraniu świata.
Na zakończenie chciałbym wspomnieć o "Kodzie nieznanym" Austriaka Michaela Hannekego, autora wstrząsających "Funny Games". Tym razem Hanneke nie jest już tak okrutny. Mówi spokojniej o mnożeniu kodów, którymi oddzielamy się od świata i bliźnich. I mówi to tonem ciepłym, zdradzającym sympatię dla bohaterów.
Nie napisałem ani słowa o Azji, o filmowym "żółtym niebezpieczeństwie"! Bo to ważny temat na osobne opowiadanie.
Więcej możesz przeczytać w 22/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.