Dlaczego Kongres Kultury Polskiej nie poprawi kondycji polskiej kultury?
Za najważniejszy obecnie problem kultury polskiej uważam rozprzestrzeniający się płaski materializm, spychający kulturę na margines życia narodowego" - oświadczył Kazimierz Michał Ujazdowski, minister kultury i dziedzictwa narodowego, informując o zwołaniu na grudzień tego roku kulminacyjnego posiedzenia Kongresu Kultury Polskiej. Przekonanie, że jednym kongresem uda się w sposób zauważalny poprawić kondycję kultury, jest przejawem wyjątkowej naiwności. Na tę rozpowszechnioną naiwność PRL-owskie instytucje pracowały jednak przez prawie pół wieku.
Sesje składowe kongresu rozpoczęły się wiosną tego roku w Toruniu i Drohiczynie, a następne - o edukacji i "rzeczywistości kulturalnej" - planowane są w Zielonej Górze i Wrocławiu. Do tej pory żadna z nich nawet w minimalnym stopniu nie zainteresowała opinii publicznej ani nie wywołała fermentu w środowiskach twórczych. W tej sytuacji organizatorzy poszukują dla swej imprezy szlachetnego antenata, jakim był Kongres Kultury Polskiej z roku 1981, przerwany wprowadzeniem stanu wojennego. Tymczasem kontekst polityczny i społeczny tych dwu imprez jest nieporównywalny. Wówczas tylko na kongresie środowisko mogło wykrzyczeć elementarne żądania blokowane przez cenzurę - dzisiaj może to zrobić na sto innych skuteczniejszych sposobów. Problem polega na tym, że artyści nie umieją zainteresować sobą ani władz, ani szerszej publiczności. Pompatyczne obrady wydają się być wyjątkowo nieudaną metodą przyciągnięcia uwagi.
"Spotkałem się z opinią, że Kongres Kultury Polskiej będzie przypominał koncert okrętowej orkiestry na pokładzie 'Titanika'" - mówił w grudniu 1981 r. Jan Józef Szczepański, ówczesny prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. "W tym porównaniu, bardzo pesymistycznym, są pewne cechy prawdopodobieństwa. Należy jednak rozszerzyć metaforę: nasz statek przechodził przez wiele sztormów, ulegał dramatycznym katastrofom i jeśli nadal utrzymuje się na fali, to w znacznej mierze dzięki uporowi orkiestry". Działalność "orkiestry" podsumowywano jednak krytycznie, rysując jednocześnie czarną perspektywę na przyszłość. Czesław Miłosz nadesłał list, w którym ostrzegał, że patriotyczna euforia posierpniowa zburzyła naturalną hierarchię literatury: publiczność zachłystywała się książkami z silnym przesłaniem patriotycznym, beztrosko pomijając ich miernotę artystyczną. Więcej: Andrzej Kijowski ostrzegał przed pisarzami, którzy chętnie posługują się akcesoriami doby romantyzmu, zupełnie nieprzydatnymi w czasach, kiedy pisarz powinien drenować mechanizmy społeczne i gospodarcze. "Stan dzisiejszy w polskich obyczajach i stan polskiego myślenia przypomina czasy saskie" - grzmiał w niezwykle emocjonalnym wystąpieniu Kijowski. "Literatura musi się zdobyć na okrucieństwo takie, do jakiego zdolni byli pisarze, którzy wówczas postawili narodowi zwierciadło przed oczy". Doszło nawet do prób swego rodzaju samokrytyki, która miała w sposób generalny zrewidować zawyżoną w warunkach realnego socjalizmu pozycję "inżynierów dusz". "Stanęliśmy wobec szczególnego Boga Historii. Byliśmy niczym - z naszymi sumieniami i osobowością - wobec nadrzędnych racji socjalizmu i doświadczaliśmy tych racji na każdym etapie" - mówił Andrzej Braun.
Kolejne przemówienia poszerzały opis stanu zapaści. Witold Lutosławski wypominał władzom protegowanie muzycznej miernoty kompozytorów piszących na zamówienie społeczne. Szpecenie polskiego krajobrazu "blokowiskami", "wczasowiskami" i rozpanoszoną tandetą architektoniczną zarzucił decydentom od urbanistyki Mieczysław Porębski. "Złej muzyki mogę nie słuchać, złej literatury nie czytać, a złej sztuki czy filmu nie oglądać. Złej architektury nie można ominąć. Na nią jest się skazanym, w niej się musi żyć" - stwierdzał architekt Witold Cęckiewicz. Wiktor Zin, ówczesny wiceminister kultury, pod naciskiem tych oskarżeń ogłosił z trybuny kongresu rezygnację z zajmowanego stanowiska. Jan Błoński grzmiał pod adresem skostniałego systemu edukacyjnego: "Jeżeli gra toczy się nie o wiedzę czy umiejętność, ale o załącznik (nie najważniejszy) do podania o zatrudnienie, nie ma powodu starać się o więcej niż o 'stopień państwowy'".
Władzom zależało na osłabieniu efektu propagandowego kongresu i dlatego na obradach pojawił się wicepremier Mieczysław Rakowski z ministrami Józefem Tejchmą i Bolesławem Faronem - ale na tylko jeden dzień. Wypłoszyło ich przemówienie Andrzeja Szczypiorskiego, który domagał się zerwania z iluzją wolnego obiegu dóbr kultury kontrolowanej przez państwo: "Do roku 1980 - przypomniał Maciej Iłowiecki - mieliśmy środki czy raczej narzędzia masowego przekazu. A chcielibyśmy mieć środki społecznego komunikowania się, i to 'się' jest tu ważne".
Kiedy o dziesiątej rano w niedzielę 13 grudnia przed Teatrem Dramatycznym zaczęli się gromadzić pierwsi uczestnicy kongresu, na drzwiach zobaczyli kartkę z obwieszczeniem: "Na mocy decyzji prezydenta m. st. Warszawy Kongres Kultury Polskiej został rozwiązany". W holu teatru znajdowała się już obstawa milicyjna, która pilnowała, aby nikt nie próbował się przedostać do środka. Wkrótce zjawiły się żony pisarzy z wiadomością, iż poprzedniej nocy internowano wielu organizatorów i uczestników kongresu: Andrzeja Kijowskiego, Halinę Mikołajską, Andrzeja Szczypiorskiego. Na przesłuchania do SB trafili między innymi Marek Nowakowski i Gustaw Gottesman. Kiedy pisarze odczytali dekret o stanie wojennym, który zawierał chociażby zakaz poruszania się łódkami i kajakami po wszelkich zbiornikach wodnych, stało się jasne, że wyrok na oddolny ruch społeczny, jakim była "Solidarność", w tym na kulturę narodową, zapadł już kilka miesięcy wcześniej. "Gdy milicjanci chwycili mnie pod ręce, odczułem ciągłość wschodnioeuropejskiego losu ludzkiego i historii, ciągłość walki i ciągłość represji, a może niezmienność, skostnienie tego systemu, nie mogącego się obejść bez strachu" - wspominał Waldemar Kuczyński.
Zjazdy związków zawodowych środowisk twórczych oraz pokrewne narady i kongresy były od początku PRL-u terenem gry między władzą, stosującą zasadę ręcznego kierowania sztuką, a środowiskiem, które cechował różny stopień konformizmu. I Zjazd Związku Artystów Scen Polskich w 1945 r. otwierało nabożeństwo w warszawskim kościele Matki Boskiej Zwycięskiej, ale kończyła deklaracja: "Wolny aktor wolnej Polski dożył wreszcie radosnej chwili, że robotnik, chłop i inteligent pracujący mają Rząd Jedności Narodowej". Nic dziwnego, że kiedy pięć lat później w miejsce ZASP-u założono Stowarzyszenie Polskich Artystów Teatralnych i Filmowych (SPATiF), jego "deklaracja ideowa" nakazywała: "zrewidowanie dotychczasowego dorobku ideologicznego" i "uwolnienie się od zaszczepionych przez kapitalizm wstecznych poglądów". W podobnym tonie na I Zjeździe Związku Zawodowego Dziennikarzy wypowiedział się minister informacji i propagandy Stefan Matuszewski: "Nie mogą pretendować do wolności te żywioły antydemokratyczne, które zawsze zwalczały samą ideę wolności". Zjazdów używano nawet do "ustawiania" satyry. "Atakować należy pozostałości szlachetczyzny, tytułomanię, megalomanię, przejawy kapitalistycznej mentalności, alkoholizm, zdziczenie obyczajów i chamstwo, przerosty administracyjne i plotkarstwo" - wskazywał z trybuny Ogólnopolskiego Kongresu Satyryków w 1948 r. Jerzy Borejsza. Wypowiedzi ze zjazdów były tak silnie nagłaśniane przez propagandę, że nie tylko ukierunkowywały działalność artystyczną, ale wręcz same stawały się literaturą. "Słuszne by było, gdyby Gałczyński ukręcał łeb temu 'rozwydrzonemu kanarkowi', który zagnieździł się w jego wierszach. Oczyszczenie poezji ze smaczków i pięknotek burżuazyjnej poetyki z czasów imperializmu staje się pierwszym zadaniem poetów i krytyków literackich" - grzmiał w 1950 r. na plenum zarządu głównego ZLP Adam Ważyk. Podobne dyrektywy sypały się na naradach, konferencjach i zjazdach co kilka miesięcy. "Winniśmy ukazać w dziele literackim to zadanie, które przed naszym narodem postawiła partia, które postawił jej przewodniczący Bolesław Bierut" - postulował w 1951 r. Jerzy Putrament. "Nie gardźcie rolą agitatora i propagandysty" - zachęcał kilka miesięcy później Jakub Berman podczas narady w gmachu Rady Państwa.
Z czasem kierunek uderzenia się odwracał: zebrania i zjazdy Związku Literatów odgrywały rolę wolnej trybuny sejmowej. Podczas nadzwyczajnego zebrania Oddziału Warszawskiego ZLP, na fali protestów związanych ze zdjęciem "Dziadów" w 1968 r., Stefan Kisielewski wygłosił słynne zdanie: "Panuje dyktatura ciemniaków", a Leszek Kołakowski ubolewał: "Doszliśmy do zawstydzającej sytuacji, kiedy cała dramaturgia światowa od Ajschylosa przez Szekspira do Brechta i Ionesco stała się zbiorem aluzji do Polski Ludowej".
Tak wysoką pozycję pisarzy w społeczeństwie wykreowała ta sama epoka, w której o kształcie premier teatralnych decydowały najwyższe czynniki państwa. W 1948 r. w sprawie premiery "Dziadów" odbyła się narada reżyserów w Belwederze, w której uczestniczył Bolesław Bierut - do niego należała też ostateczna decyzja o odroczeniu przedstawienia ze względu na niebezpieczną antyrosyjską wymowę. O literaturze i sztuce bez kompleksów wypowiadali się przywódcy partyjni. Władysław Gomułka na III zjeździe PZPR w 1959 r. wyjaśniał problemy literatury: "Dlaczego więc wielu współczesnych pisarzy i innych twórców od dłuższego czasu błąka się po ideowych rozdrożach. Przyczyną tego są rewizjonistyczne i burżuazyjno-liberalne tendencje polityczne. Pod wpływem tych tendencji powstała pewna ilość utworów o szkodliwej wymowie ideowej". Kiedy ten sam Gomułka podczas słynnego spotkania z warszawskim aktywem partyjnym 19 marca 1968 r., krytykując inscenizację "Dziadów" Dejmka, przyznał jednak: "Dziedzina ta jest mi daleka", oceniono to jako karygodne okrawanie autorytetu partii w sferze sztuki. Warto pamiętać, że jeszcze Stanisław Kania, objąwszy w 1980 r. po Edwardzie Gierku stanowisko I sekretarza PZPR, zawarł w swoim exposé omówienie oczekiwań partii wobec literatury. I to w czasach, kiedy materializowała się wizja Stanisława Barańczaka: oficjalną, sypiącą się fasadę kultury polskiej przerastały już wyraźnie przybudówki w postaci podziemnych i niezależnych działań kulturalnych.
Zjazdy i konferencje były tylko jednym ze sposobów kontrolowania życia artystycznego. Pokrewnym obrządkiem w sferze kultury były dyskusje redakcyjne - jeżeli poglądy utytułowanych dyskutantów rozmijały się z oczekiwaniami władz, natychmiast je korygowano. Kiedy w jak najbardziej marksistowskiej "Kuźnicy" w 1947 r. dyskutanci odważyli się wysunąć tezę o służebności Ministerstwa Kultury wobec twórców, w następnym numerze replikował Leon Kruczkowski, ówczesny wiceminister w tym resorcie: "Uderza przede wszystkim nieoczekiwane, jak na grono rozmówców, przypuszczenie, że w ustroju demokracji ludowej, zwłaszcza w jego fazie początkowej, państwo może się wyrzec własnej, mniej lub więcej aktywnej, polityki kulturalnej".
Po "przełomie" październikowym instrumenty korekty polityki kulturalnej stały się nieco bardziej subtelne. Coraz częściej wymieniano składy kolegiów redakcyjnych. Kiedy w 1958 r. redaktorem naczelnym "Nowej Kultury" ustanowiono Stefana Żółkiewskiego, z redakcji na znak protestu wystąpili Kazimierz Brandys i Tadeusz Konwicki, ale ich miejsce natychmiast zajęli Leon Kruczkowski i Jerzy Putrament. Natomiast gdy w 1972 r. redakcję "Poezji" z nadania władz objął Bohdan Drozdowski, z zespołu odeszli między innymi Julian Rogoziński i Mieczysława Buczkówna.
Ten "miłosno-nienawistny" związek między władzą a artystami miał swoją kulminację w latach 70. Ekipa Gierka wystartowała z ogromnym kredytem zaufania ze strony artystów. Zamierzała też wdrożyć relacje bizantyjskie między władzą a twórcami. O skali oficjalnych przedsięwzięć dekady świadczy choćby Warszawska Jesień Poezji, w której rokrocznie uczestniczyło niemal 150 poetów z kraju i kilkunastu z zagranicy. "Impreza fałszywa, niezdarna i szkodliwa, bo zniechęcająca do poezji" - oceniał Antoni Słonimski na łamach "Tygodnika Powszechnego". Wraz z narastaniem w kręgach pisarzy nastrojów opozycyjnych, coraz czujniejsza stawała się cenzura. Ambasador radziecki Stanisław Piłotowicz protestował przeciwko wydaniu "Rodowodów niepokornych" Bohdana Cywińskiego i niebawem w 1975 r. odznaczono go medalem "Zasłużony dla kultury polskiej". "Kalendarz i klepsydra" Tadeusza Konwickiego ukazał się w 1976 r. po długich targach z dziewięćdziesięcioma ingerencjami cenzury. Podając oficjalny powód wstrzymania druku powieści "Miazga" Jerzego Andrzejewskiego, wskazywano na "trudności z uzyskaniem przydziału papieru". Coraz częściej w życiu literackim następowały wydarzenia, które zwiastowały ostateczny rozbrat działalności twórczej z państwową kuratelą. W 1973 r. Kazimierz Orłoś jako pierwszy pisarz mieszkający w kraju opublikował pod własnym nazwiskiem w Instytucie Literackim w Paryżu powieść "Cudowna melina", wcześniej ze względów cenzuralnych odrzuconą przez krajowe wydawnictwo Czytelnik.
Sesje składowe kongresu rozpoczęły się wiosną tego roku w Toruniu i Drohiczynie, a następne - o edukacji i "rzeczywistości kulturalnej" - planowane są w Zielonej Górze i Wrocławiu. Do tej pory żadna z nich nawet w minimalnym stopniu nie zainteresowała opinii publicznej ani nie wywołała fermentu w środowiskach twórczych. W tej sytuacji organizatorzy poszukują dla swej imprezy szlachetnego antenata, jakim był Kongres Kultury Polskiej z roku 1981, przerwany wprowadzeniem stanu wojennego. Tymczasem kontekst polityczny i społeczny tych dwu imprez jest nieporównywalny. Wówczas tylko na kongresie środowisko mogło wykrzyczeć elementarne żądania blokowane przez cenzurę - dzisiaj może to zrobić na sto innych skuteczniejszych sposobów. Problem polega na tym, że artyści nie umieją zainteresować sobą ani władz, ani szerszej publiczności. Pompatyczne obrady wydają się być wyjątkowo nieudaną metodą przyciągnięcia uwagi.
"Spotkałem się z opinią, że Kongres Kultury Polskiej będzie przypominał koncert okrętowej orkiestry na pokładzie 'Titanika'" - mówił w grudniu 1981 r. Jan Józef Szczepański, ówczesny prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. "W tym porównaniu, bardzo pesymistycznym, są pewne cechy prawdopodobieństwa. Należy jednak rozszerzyć metaforę: nasz statek przechodził przez wiele sztormów, ulegał dramatycznym katastrofom i jeśli nadal utrzymuje się na fali, to w znacznej mierze dzięki uporowi orkiestry". Działalność "orkiestry" podsumowywano jednak krytycznie, rysując jednocześnie czarną perspektywę na przyszłość. Czesław Miłosz nadesłał list, w którym ostrzegał, że patriotyczna euforia posierpniowa zburzyła naturalną hierarchię literatury: publiczność zachłystywała się książkami z silnym przesłaniem patriotycznym, beztrosko pomijając ich miernotę artystyczną. Więcej: Andrzej Kijowski ostrzegał przed pisarzami, którzy chętnie posługują się akcesoriami doby romantyzmu, zupełnie nieprzydatnymi w czasach, kiedy pisarz powinien drenować mechanizmy społeczne i gospodarcze. "Stan dzisiejszy w polskich obyczajach i stan polskiego myślenia przypomina czasy saskie" - grzmiał w niezwykle emocjonalnym wystąpieniu Kijowski. "Literatura musi się zdobyć na okrucieństwo takie, do jakiego zdolni byli pisarze, którzy wówczas postawili narodowi zwierciadło przed oczy". Doszło nawet do prób swego rodzaju samokrytyki, która miała w sposób generalny zrewidować zawyżoną w warunkach realnego socjalizmu pozycję "inżynierów dusz". "Stanęliśmy wobec szczególnego Boga Historii. Byliśmy niczym - z naszymi sumieniami i osobowością - wobec nadrzędnych racji socjalizmu i doświadczaliśmy tych racji na każdym etapie" - mówił Andrzej Braun.
Kolejne przemówienia poszerzały opis stanu zapaści. Witold Lutosławski wypominał władzom protegowanie muzycznej miernoty kompozytorów piszących na zamówienie społeczne. Szpecenie polskiego krajobrazu "blokowiskami", "wczasowiskami" i rozpanoszoną tandetą architektoniczną zarzucił decydentom od urbanistyki Mieczysław Porębski. "Złej muzyki mogę nie słuchać, złej literatury nie czytać, a złej sztuki czy filmu nie oglądać. Złej architektury nie można ominąć. Na nią jest się skazanym, w niej się musi żyć" - stwierdzał architekt Witold Cęckiewicz. Wiktor Zin, ówczesny wiceminister kultury, pod naciskiem tych oskarżeń ogłosił z trybuny kongresu rezygnację z zajmowanego stanowiska. Jan Błoński grzmiał pod adresem skostniałego systemu edukacyjnego: "Jeżeli gra toczy się nie o wiedzę czy umiejętność, ale o załącznik (nie najważniejszy) do podania o zatrudnienie, nie ma powodu starać się o więcej niż o 'stopień państwowy'".
Władzom zależało na osłabieniu efektu propagandowego kongresu i dlatego na obradach pojawił się wicepremier Mieczysław Rakowski z ministrami Józefem Tejchmą i Bolesławem Faronem - ale na tylko jeden dzień. Wypłoszyło ich przemówienie Andrzeja Szczypiorskiego, który domagał się zerwania z iluzją wolnego obiegu dóbr kultury kontrolowanej przez państwo: "Do roku 1980 - przypomniał Maciej Iłowiecki - mieliśmy środki czy raczej narzędzia masowego przekazu. A chcielibyśmy mieć środki społecznego komunikowania się, i to 'się' jest tu ważne".
Kiedy o dziesiątej rano w niedzielę 13 grudnia przed Teatrem Dramatycznym zaczęli się gromadzić pierwsi uczestnicy kongresu, na drzwiach zobaczyli kartkę z obwieszczeniem: "Na mocy decyzji prezydenta m. st. Warszawy Kongres Kultury Polskiej został rozwiązany". W holu teatru znajdowała się już obstawa milicyjna, która pilnowała, aby nikt nie próbował się przedostać do środka. Wkrótce zjawiły się żony pisarzy z wiadomością, iż poprzedniej nocy internowano wielu organizatorów i uczestników kongresu: Andrzeja Kijowskiego, Halinę Mikołajską, Andrzeja Szczypiorskiego. Na przesłuchania do SB trafili między innymi Marek Nowakowski i Gustaw Gottesman. Kiedy pisarze odczytali dekret o stanie wojennym, który zawierał chociażby zakaz poruszania się łódkami i kajakami po wszelkich zbiornikach wodnych, stało się jasne, że wyrok na oddolny ruch społeczny, jakim była "Solidarność", w tym na kulturę narodową, zapadł już kilka miesięcy wcześniej. "Gdy milicjanci chwycili mnie pod ręce, odczułem ciągłość wschodnioeuropejskiego losu ludzkiego i historii, ciągłość walki i ciągłość represji, a może niezmienność, skostnienie tego systemu, nie mogącego się obejść bez strachu" - wspominał Waldemar Kuczyński.
Zjazdy związków zawodowych środowisk twórczych oraz pokrewne narady i kongresy były od początku PRL-u terenem gry między władzą, stosującą zasadę ręcznego kierowania sztuką, a środowiskiem, które cechował różny stopień konformizmu. I Zjazd Związku Artystów Scen Polskich w 1945 r. otwierało nabożeństwo w warszawskim kościele Matki Boskiej Zwycięskiej, ale kończyła deklaracja: "Wolny aktor wolnej Polski dożył wreszcie radosnej chwili, że robotnik, chłop i inteligent pracujący mają Rząd Jedności Narodowej". Nic dziwnego, że kiedy pięć lat później w miejsce ZASP-u założono Stowarzyszenie Polskich Artystów Teatralnych i Filmowych (SPATiF), jego "deklaracja ideowa" nakazywała: "zrewidowanie dotychczasowego dorobku ideologicznego" i "uwolnienie się od zaszczepionych przez kapitalizm wstecznych poglądów". W podobnym tonie na I Zjeździe Związku Zawodowego Dziennikarzy wypowiedział się minister informacji i propagandy Stefan Matuszewski: "Nie mogą pretendować do wolności te żywioły antydemokratyczne, które zawsze zwalczały samą ideę wolności". Zjazdów używano nawet do "ustawiania" satyry. "Atakować należy pozostałości szlachetczyzny, tytułomanię, megalomanię, przejawy kapitalistycznej mentalności, alkoholizm, zdziczenie obyczajów i chamstwo, przerosty administracyjne i plotkarstwo" - wskazywał z trybuny Ogólnopolskiego Kongresu Satyryków w 1948 r. Jerzy Borejsza. Wypowiedzi ze zjazdów były tak silnie nagłaśniane przez propagandę, że nie tylko ukierunkowywały działalność artystyczną, ale wręcz same stawały się literaturą. "Słuszne by było, gdyby Gałczyński ukręcał łeb temu 'rozwydrzonemu kanarkowi', który zagnieździł się w jego wierszach. Oczyszczenie poezji ze smaczków i pięknotek burżuazyjnej poetyki z czasów imperializmu staje się pierwszym zadaniem poetów i krytyków literackich" - grzmiał w 1950 r. na plenum zarządu głównego ZLP Adam Ważyk. Podobne dyrektywy sypały się na naradach, konferencjach i zjazdach co kilka miesięcy. "Winniśmy ukazać w dziele literackim to zadanie, które przed naszym narodem postawiła partia, które postawił jej przewodniczący Bolesław Bierut" - postulował w 1951 r. Jerzy Putrament. "Nie gardźcie rolą agitatora i propagandysty" - zachęcał kilka miesięcy później Jakub Berman podczas narady w gmachu Rady Państwa.
Z czasem kierunek uderzenia się odwracał: zebrania i zjazdy Związku Literatów odgrywały rolę wolnej trybuny sejmowej. Podczas nadzwyczajnego zebrania Oddziału Warszawskiego ZLP, na fali protestów związanych ze zdjęciem "Dziadów" w 1968 r., Stefan Kisielewski wygłosił słynne zdanie: "Panuje dyktatura ciemniaków", a Leszek Kołakowski ubolewał: "Doszliśmy do zawstydzającej sytuacji, kiedy cała dramaturgia światowa od Ajschylosa przez Szekspira do Brechta i Ionesco stała się zbiorem aluzji do Polski Ludowej".
Tak wysoką pozycję pisarzy w społeczeństwie wykreowała ta sama epoka, w której o kształcie premier teatralnych decydowały najwyższe czynniki państwa. W 1948 r. w sprawie premiery "Dziadów" odbyła się narada reżyserów w Belwederze, w której uczestniczył Bolesław Bierut - do niego należała też ostateczna decyzja o odroczeniu przedstawienia ze względu na niebezpieczną antyrosyjską wymowę. O literaturze i sztuce bez kompleksów wypowiadali się przywódcy partyjni. Władysław Gomułka na III zjeździe PZPR w 1959 r. wyjaśniał problemy literatury: "Dlaczego więc wielu współczesnych pisarzy i innych twórców od dłuższego czasu błąka się po ideowych rozdrożach. Przyczyną tego są rewizjonistyczne i burżuazyjno-liberalne tendencje polityczne. Pod wpływem tych tendencji powstała pewna ilość utworów o szkodliwej wymowie ideowej". Kiedy ten sam Gomułka podczas słynnego spotkania z warszawskim aktywem partyjnym 19 marca 1968 r., krytykując inscenizację "Dziadów" Dejmka, przyznał jednak: "Dziedzina ta jest mi daleka", oceniono to jako karygodne okrawanie autorytetu partii w sferze sztuki. Warto pamiętać, że jeszcze Stanisław Kania, objąwszy w 1980 r. po Edwardzie Gierku stanowisko I sekretarza PZPR, zawarł w swoim exposé omówienie oczekiwań partii wobec literatury. I to w czasach, kiedy materializowała się wizja Stanisława Barańczaka: oficjalną, sypiącą się fasadę kultury polskiej przerastały już wyraźnie przybudówki w postaci podziemnych i niezależnych działań kulturalnych.
Zjazdy i konferencje były tylko jednym ze sposobów kontrolowania życia artystycznego. Pokrewnym obrządkiem w sferze kultury były dyskusje redakcyjne - jeżeli poglądy utytułowanych dyskutantów rozmijały się z oczekiwaniami władz, natychmiast je korygowano. Kiedy w jak najbardziej marksistowskiej "Kuźnicy" w 1947 r. dyskutanci odważyli się wysunąć tezę o służebności Ministerstwa Kultury wobec twórców, w następnym numerze replikował Leon Kruczkowski, ówczesny wiceminister w tym resorcie: "Uderza przede wszystkim nieoczekiwane, jak na grono rozmówców, przypuszczenie, że w ustroju demokracji ludowej, zwłaszcza w jego fazie początkowej, państwo może się wyrzec własnej, mniej lub więcej aktywnej, polityki kulturalnej".
Po "przełomie" październikowym instrumenty korekty polityki kulturalnej stały się nieco bardziej subtelne. Coraz częściej wymieniano składy kolegiów redakcyjnych. Kiedy w 1958 r. redaktorem naczelnym "Nowej Kultury" ustanowiono Stefana Żółkiewskiego, z redakcji na znak protestu wystąpili Kazimierz Brandys i Tadeusz Konwicki, ale ich miejsce natychmiast zajęli Leon Kruczkowski i Jerzy Putrament. Natomiast gdy w 1972 r. redakcję "Poezji" z nadania władz objął Bohdan Drozdowski, z zespołu odeszli między innymi Julian Rogoziński i Mieczysława Buczkówna.
Ten "miłosno-nienawistny" związek między władzą a artystami miał swoją kulminację w latach 70. Ekipa Gierka wystartowała z ogromnym kredytem zaufania ze strony artystów. Zamierzała też wdrożyć relacje bizantyjskie między władzą a twórcami. O skali oficjalnych przedsięwzięć dekady świadczy choćby Warszawska Jesień Poezji, w której rokrocznie uczestniczyło niemal 150 poetów z kraju i kilkunastu z zagranicy. "Impreza fałszywa, niezdarna i szkodliwa, bo zniechęcająca do poezji" - oceniał Antoni Słonimski na łamach "Tygodnika Powszechnego". Wraz z narastaniem w kręgach pisarzy nastrojów opozycyjnych, coraz czujniejsza stawała się cenzura. Ambasador radziecki Stanisław Piłotowicz protestował przeciwko wydaniu "Rodowodów niepokornych" Bohdana Cywińskiego i niebawem w 1975 r. odznaczono go medalem "Zasłużony dla kultury polskiej". "Kalendarz i klepsydra" Tadeusza Konwickiego ukazał się w 1976 r. po długich targach z dziewięćdziesięcioma ingerencjami cenzury. Podając oficjalny powód wstrzymania druku powieści "Miazga" Jerzego Andrzejewskiego, wskazywano na "trudności z uzyskaniem przydziału papieru". Coraz częściej w życiu literackim następowały wydarzenia, które zwiastowały ostateczny rozbrat działalności twórczej z państwową kuratelą. W 1973 r. Kazimierz Orłoś jako pierwszy pisarz mieszkający w kraju opublikował pod własnym nazwiskiem w Instytucie Literackim w Paryżu powieść "Cudowna melina", wcześniej ze względów cenzuralnych odrzuconą przez krajowe wydawnictwo Czytelnik.
Więcej możesz przeczytać w 22/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.