Wicepremier Waldemar Pawlak mówi w wywiadzie dla „Newsweeka”, że premier jego rządu zamiast interesem państwa kieruje się słupkami sondaży, a premier… stwierdza, że w zasadzie nic się nie stało, bo „z Pawlakiem różnią się w poglądach od 20 lat”. Czyżby Donald Tusk tak bardzo polubił fotel premiera, że jest w stanie przyjmować za dobrą monetę każdą niesubordynację PSL? A może spokój premiera ma zupełnie inną przyczynę?
Polskie Stronnictwo Ludowe w ostatnim czasie niebezpiecznie zbliżyło się do 5-procentowego progu wyborczego wyznaczającego granicę, poza którą zaczyna się polityczny niebyt. Taki scenariusz spędzał zresztą sen z powiek ludowcom niemal od samego początku koalicji z Platformą Obywatelską. PSL-owi przypadła bowiem w udziale rola „przystawki" PO – w zasadzie ludowcy są partii Tuska potrzebni tylko po to, by zapewnić parlamentarne „szable" potrzebne do uzyskania sejmowej większości. O współodpowiedzialności za rządzenie nie ma mowy – wicepremier Pawlak może zgłaszać dowolne pomysły uzdrawiania gospodarki, ale o wszystkim i tak decydują Tusk z Rostowskim. Minister rolnictwa Marek Sawicki w mediach praktycznie nie istnieje, a minister pracy i polityki społecznej Jolanta Fedak może liczyć na zainteresowanie tylko wtedy, gdy ostrym słowem zruga kolegę z partii. Nic więc dziwnego, że wyborcy coraz częściej zadają sobie pytanie: po co oddawać głos na PSL, skoro de facto oznacza to wsparcie PO?
Pawlak musi być świadom tej sytuacji i dlatego postanowił uderzyć pięścią w stół zaznaczając swoją polityczną odrębność. O wszystkim co powiedział „Newsweekowi" mógł przecież w cztery oczy porozmawiać z Tuskiem, ale wtedy nie dowiedziałaby się o tym opinia publiczna. A to wyborcy muszą wiedzieć, że PSL ma własne zdanie i gdyby to Pawlak był premierem, Polakom żyłoby się lepiej. Tylko wtedy może liczyć na ich głosy.
Dlaczego jednak całą sytuację akceptuje Tusk? Wydaje się, że premier wyciągnął po prostu wniosek z błędów PiS-u, który po skonsumowaniu przystawek w postaci PiS-u i Samoobrony pozostał na scenie politycznej sam. Tuskowi wprawdzie samotność nie grozi, ale bez PSL-u jedynym możliwym koalicjantem dla PO stanie się Lewica. A to jest przecież marzenie braci Kaczyńskich, którzy tylko czekają by ogłosić prawicowym wyborcom, że wobec „zdrady" Tuska, jedyną nadzieją jest dla nich Prawo i Sprawiedliwość. Obecność PSL w Sejmie jest więc warta nie tylko mszy, ale również przymykania oka na „besztanie" Tuska. Pewnie i Pawlak, i Kłopotek nie raz jeszcze zagrzmią w prasie, że się z koalicjantem nie godzą, a premier spokojnie wyjaśni, że to nic nadzwyczajnego, gdyż różnią się przecież już od 20 lat. Dla PO lepiej jest bowiem różnić się w koalicji z Pawlakiem, niż z Napieralskim.
Pawlak musi być świadom tej sytuacji i dlatego postanowił uderzyć pięścią w stół zaznaczając swoją polityczną odrębność. O wszystkim co powiedział „Newsweekowi" mógł przecież w cztery oczy porozmawiać z Tuskiem, ale wtedy nie dowiedziałaby się o tym opinia publiczna. A to wyborcy muszą wiedzieć, że PSL ma własne zdanie i gdyby to Pawlak był premierem, Polakom żyłoby się lepiej. Tylko wtedy może liczyć na ich głosy.
Dlaczego jednak całą sytuację akceptuje Tusk? Wydaje się, że premier wyciągnął po prostu wniosek z błędów PiS-u, który po skonsumowaniu przystawek w postaci PiS-u i Samoobrony pozostał na scenie politycznej sam. Tuskowi wprawdzie samotność nie grozi, ale bez PSL-u jedynym możliwym koalicjantem dla PO stanie się Lewica. A to jest przecież marzenie braci Kaczyńskich, którzy tylko czekają by ogłosić prawicowym wyborcom, że wobec „zdrady" Tuska, jedyną nadzieją jest dla nich Prawo i Sprawiedliwość. Obecność PSL w Sejmie jest więc warta nie tylko mszy, ale również przymykania oka na „besztanie" Tuska. Pewnie i Pawlak, i Kłopotek nie raz jeszcze zagrzmią w prasie, że się z koalicjantem nie godzą, a premier spokojnie wyjaśni, że to nic nadzwyczajnego, gdyż różnią się przecież już od 20 lat. Dla PO lepiej jest bowiem różnić się w koalicji z Pawlakiem, niż z Napieralskim.