Do dwóch razy sztuka - można powiedzieć po wczorajszym referendum w sprawie traktatu lizbońskiego w Irlandii. Powtórzyła się sytuacja z 2001 roku, kiedy to Irlandczycy w pierwszym referendum odrzucili traktat nicejski, przyjmując go dopiero w rok późniejszej dogrywce.
Ubiegłoroczną porażkę zwolenników tłumaczono kiepską kampanią wyborczą zwolenników dokumentu, rzutką kampanią przeciwników (na jej fali wypłynął Declan Ganley) i niezadowoleniem z rządu i sytuacji wewnętrznej. Co sprawiło, że po roku Irlandczycy zmienili zdanie? Raczej nie był to strach przed ostracyzmem - bo Irlandczycy, mając mentalność podobną do polskiej i serbskiej nie ulegają wywieranej na nich presji. W dużym stopniu sprawił to raczej kryzys finansowy, którego skutki były natychmiast odczuwalne w Irlandii i retoryka w stylu "tylko zjednoczeni, damy radę recesji". Zadziałały też obietnice cudów gospodarczych, bo to uniwersalny sposób na zyskanie przychylnych głosów. Tak, czy owak zwolennicy traktatu odetchnęli z ulgą.
Nie znaczy to jednak, że mogą spać spokojnie. Traktatu nie podpisały jeszcze dwa kraje: Polska i Czechy. Z Polską nie powinni być problemów, bo prezydent Lech Kaczyński wielokrotnie obiecywał, że podpisze dokument wtedy, gdy zostanie przyjęty przez Irlandczyków. Bardziej skomplikowana sytuacja jest z Czechami. Unijni politycy węszą nawet cichy układ między prezydentem Vaclavem Klausem a liderem brytyjskich konserwatystów, Davidem Cameronem. Klaus miałby zwlekać z podpisaniem dokumentu aż do czasy wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii i oczekiwanej wygranej konserwatystów. Którzy po dojściu do władzy, pomimo podpisania traktatu przez królową, zarządziliby referendum w tej sprawie.
Nie jest to logika pozbawiona sensu. Jej ewidentnym skutkiem jest to, że Czechy znajdą się teraz pod europejskim pręgierzem. Już dziś pojawiły się zresztą insynuacje, że jeśli Klaus nie podpisze traktatu, Praga nie będzie miała swojego komisarza. Swoją drogą postawa Czech a przede wszystkim prezydenta Klausa to całkowite zaprzeczenie stereotypowej czeskiej spolegliwości i konformizmu.
Nie znaczy to jednak, że mogą spać spokojnie. Traktatu nie podpisały jeszcze dwa kraje: Polska i Czechy. Z Polską nie powinni być problemów, bo prezydent Lech Kaczyński wielokrotnie obiecywał, że podpisze dokument wtedy, gdy zostanie przyjęty przez Irlandczyków. Bardziej skomplikowana sytuacja jest z Czechami. Unijni politycy węszą nawet cichy układ między prezydentem Vaclavem Klausem a liderem brytyjskich konserwatystów, Davidem Cameronem. Klaus miałby zwlekać z podpisaniem dokumentu aż do czasy wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii i oczekiwanej wygranej konserwatystów. Którzy po dojściu do władzy, pomimo podpisania traktatu przez królową, zarządziliby referendum w tej sprawie.
Nie jest to logika pozbawiona sensu. Jej ewidentnym skutkiem jest to, że Czechy znajdą się teraz pod europejskim pręgierzem. Już dziś pojawiły się zresztą insynuacje, że jeśli Klaus nie podpisze traktatu, Praga nie będzie miała swojego komisarza. Swoją drogą postawa Czech a przede wszystkim prezydenta Klausa to całkowite zaprzeczenie stereotypowej czeskiej spolegliwości i konformizmu.