W poniedziałek sąd wyznaczył pierwszy po wakacjach termin rozprawy, ale sędzia znów nie przyszedł do sądu. Strony zostały poinformowane, że tego dnia rano "osoba z rodziny" przekazała telefonicznie, że sędzia nie stawi się oraz że "lekarz zdecyduje, kiedy będzie mógł się stawić". Od początku lipca sędzia nie kontaktuje się z sądem, do którego dzwonią członkowie jego rodziny z "suchymi informacjami". Prezes sądu jest powiadomiony o sprawie. Rozprawa musiała zatem spaść z wokandy; kolejną wyznaczono na najbliższą środę. Nie wiadomo, jaki będzie dalszy los sprawy ani jak długo sędzia będzie na zwolnieniu.
"Żałuję, że nie możemy kontynuować tej rozprawy; zbliża się ona do końca, a ja oczekuję ze spokojem na wyrok i dlatego byłoby dla mnie ważne, żeby się ona mogła zakończyć" - powiedział PAP Jaruzelski, który w poniedziałek stawił się w sądzie. Dodał, że ubolewa nad tym, że sędzia jest "poważnie chory" i życzy mu powrotu do zdrowia.
Do przesłuchania zostało trzech świadków, a do odczytania - zeznania świadków nieżyjących. Sąd miał też rozpoznać wnioski prokuratury o konfrontację między kilkoma świadkami oraz obrony - o powołanie biegłego konstytucjonalisty.
Ta przewlekłość jest rażąca
We wrześniu o sprawę pytała sejmowa komisja sprawiedliwości, której wiceminister sprawiedliwości Piotr Kluz powiedział, że "po stronie sędziego referenta leży szereg przyczyn, które sprawiają, że przewlekłość postępowania jest już rażąca". Kluz zaznaczył, że ewentualna zmiana sędziego (w sprawie nie ma zapasowego) oznaczałaby, iż proces musiałby ruszyć od początku, ale sędzia miał deklarować, że dokończy sprawę.
"Gazeta Wyborcza" podawała, że w czerwcu sędziego ukarano upomnieniem za sposób prowadzenia sprawy. "Wtedy odizolował się od sądu. Obserwatorzy procesu widzą to, czego ministerialni urzędnicy, a tym bardziej posłowie dostrzec nie mogą: im bardziej sędzia jest piętnowany, tym mniejszą ma wolę zakończenia procesu, coś (zdrowie?) paraliżuje go przed wydaniem wyroku" - pisała "GW". Według gazety, zwolnienia lekarskie sędziego, weryfikowane przez ZUS, są bez zarzutu.
"Wielką hańbą wolnej, demokratycznej Polski jest fakt, że odpowiedzialni za masakrę robotników nie zostali dotąd osądzeni. Proces, kolejny raz, prawdopodobnie będzie musiał zacząć się od początku" - pisał prezydent Lech Kaczyński w "Super Expressie" w przeddzień rocznicy grudnia'70 w 2007 r. "Ryzyko zawsze jest" - tak rzecznik sądu Wojciech Małek odpowiadał wtedy na pytanie, czy procesowi może grozić rozpoczęcie od nowa, gdyby stan zdrowia sędziego uniemożliwił mu dalsze prowadzenie procesu.
39 lat temu...
W grudniu 1970 r. rząd PRL ogłosił drastyczne podwyżki cen na artykuły spożywcze, co wywołało demonstracje na Wybrzeżu. Według oficjalnych danych, na ulicach Gdańska, Gdyni, Szczecina i Elbląga zginęły 44 osoby, a ponad 1160 zostało rannych. W PRL nikogo nie pociągnięto za to do odpowiedzialności. Możliwość taka powstała dopiero po przełomie 1989 r.
W 1995 r. do Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku trafił akt oskarżenia przeciw 12 osobom. Sąd w Gdańsku zebrał się po raz pierwszy w 1996 r., jednak proces długo nie mógł ruszyć z powodów formalnych. Na rozprawy m.in. nie stawiali się oskarżeni, tłumacząc się złym stanem zdrowia i podeszłym wiekiem. W końcu gdański proces zaczął się w czerwcu 1998 r. W 1999 r. przeniesiono go do Warszawy, gdzie w 2001 r. ruszył na nowo - sprawy kilku chorych podsądnych kolejno z niego wyłączano.
Proces trwa już 8 lat
Proces trwa przed sądem w Warszawie od jesieni 2001 r. Na ławie oskarżonych zasiadają: ówczesny szef MON gen. Jaruzelski, wicepremier Stanisław Kociołek oraz trzej dowódcy jednostek wojska tłumiących robotnicze protesty. Nie przyznają się do winy. Odpowiadają z wolnej stopy. Grozi im nawet dożywocie. 86-letni Jaruzelski - który nie musi stawiać się na rozprawy, choć z reguły przychodzi - wiele razy mówił, że proces ten zakończy się z "powodów biologicznych". Od ośmiu lat trwają żmudne przesłuchania świadków - głównie robotników Wybrzeża, żołnierzy i milicjantów. W akcie oskarżenia prokuratura wniosła o przesłuchanie ok. 1110 osób. W 2004 r. sąd oddalił wniosek prokuratora Bogdana Szegdy, by ograniczyć ich liczbę do ok. 150.
W akcie oskarżenia napisano, że zgodnie z prawem PRL tylko Rada Ministrów mogła podjąć decyzję o użyciu broni; w 1970 r. uczynił to szef PZPR Władysław Gomułka. Żadna z osób obecnych na posiedzeniu władz PZPR nie zgłosiła sprzeciwu wobec tej decyzji, także gen. Jaruzelski. On sam wyjaśniał, że nie podał się do dymisji w sprzeciwie wobec decyzji Gomułki, bo uważał, iż "byłby to nic nie znaczący gest, gdyż wtedy ministrem obrony zostałby gen. Grzegorz Korczyński, który bezwzględnie realizowałby polecenia Gomułki". Jaruzelski zapewniał, że podjął kroki w celu "złagodzenia" decyzji Gomułki: pierwsze strzały miały być oddawane w powietrze, potem w ziemię, następne - w nogi demonstrantów, a dopiero potem bezpośrednio w nich.pap, keb