- Swoje obowiązki starałem się wypełniać sumiennie i starannie. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Także policjanci, z którymi współpracowałem uważają, że - w odróżnieniu od mojego byłego szefa (Rutkowskiego - przyp. red.) - jestem osobą honorową - powiedział. Ze swym szefem rozstał się on trzy lata temu po zatrzymaniu Rutkowskiego przez ABW ws. afery paliwowej. Według Paciorka, rodzina Olewników nie chciała współpracować ani z detektywami, ani z policją. Teraz ma żal do tej rodziny, że mówią o braku współpracy. - Oni wtedy chcieli tylko wręczyć pieniądze i odzyskać syna, nie chcieli, żeby im w tym pomagać. Działali na własną rękę. Dzisiaj mówią inaczej - powiedział detektyw.
"Kogo stać na to, by przez dwa lata przetrzymywać porwanego?"
Zwrócił on uwagę na wyjątkowość sprawy Olewnika. - Nigdy wcześniej tak nie było, żeby przez dwa lata przetrzymywać porwanego. Porywaczom zwykle chodzi o to, żeby wziąć pieniądze. Kogo stać na uwięzienie porwanego przez dwa lata? - pytał. W zeznaniach Paciorka wrócił temat Andrzeja K. ze środowiska przestępczego, informatora biura, o którym w zeznaniach przed komisją mówił Rutkowski. To jego detektyw oskarżył o wzięcie 800 tys. zł od rodziny Olewników (za co skazał go sąd, ale Włodzimierz Olewnik uważa, że Rutkowski był z Andrzejem K. w zmowie). Paciorek przyznał przed komisją, że Andrzej K. utrzymywał kontakt z rodziną bez udziału detektywów.
Wbrew temu, co mówił Rutkowski, według Paciorka współpraca Andrzeja K. z biurem Rutkowskiego trwała także po sprawie Olewnika, gdy oficjalnie obaj mieli się już poróżnić z powodu spornych pieniędzy. Paciorek zaprzeczył słowom Rutkowskiego, by był "z ramienia biura opiekunem Andrzeja K.".
PAP, dar
Paciorek od 1990 r. pracował w sekcji ochrony obiektów MSW, potem w prywatnych firmach ochroniarskich. W 1999 r. związał się z biurem detektywistycznym Rutkowskiego.
Krzysztofa Olewnika porwano w październiku 2001 r. w Drobinie w nocy, po towarzyskiej imprezie w jego domu z udziałem policjantów i ludzi z branży ochroniarskiej. Sprawcy przetrzymywali swą ofiarę przez dwa lata. Z początku nie chcieli podejmować okupu za uwolnienie porwanego, wreszcie przyjęli około 300 tys. euro. W tamtym czasie Krzysztof już nie żył. Niewyjaśnione wątki tej sprawy do dziś bada gdańska prokuratura i sejmowa komisja śledcza.