Każda władza musi mieć swojego kozła ofiarnego. Za komuny winni byli badylarze, element antysocjalistyczny i bumelanci. Dziś ich miejsce zajęli posłowie. W tej roli obsadzają ich premierzy, ministrowie, marszałkowie i… sami parlamentarzyści.
– Proszę mnie już więcej nie prosić, bo i tak się nie wypowiem. Dlaczego? Bo nie zamierzam się zużywać na sejmowych korytarzach – usłyszał niedawno od Sławomira Nowaka dziennikarz jednej ze stacji informacyjnych. Była to odpowiedź na prośbę o rozmowę przed kamerą. Ta scenka to nie tylko kolejny dowód na to, że majestat posła Nowaka nie licuje z nikczemnością Izby Niższej. To także znak czegoś gorszego: Sejm jest tak zdegenerowany, że nawet wstyd się w nim pokazywać. Jedyne, co można w nim zrobić, to tylko się zużyć. Sławomir Nowak nie jest tu zresztą wyjątkiem: przeświadczenie o sejmowym dziadostwie stało się powszechne.
Inni posłowie nie są aż tak zdeterminowani, by odmawiać telewizjom, ale z tyłu głowy mają tę samą myśl: z wycierania się po parlamentarnych korytarzach nic dobrego nie będzie. Wystarczy spojrzeć na wydłużającą się listę parlamentarzystów, którzy chcą uciekać do samorządu. Ireneusz Raś (Kraków) i Mirosław Sekuła (Zabrze) z PO, Joachim Brudziński (Szczecin) i Zbigniew Girzyński (Toruń) z PiS, Marek Wikiński (Radom) i Bartosz Arłukowicz (Szczecin) z SLD czy Eugeniusz Kłopotek (Bydgoszcz) z PSL – wszyscy poważnie myślą o starcie w przyszłorocznych wyborach prezydenckich w swoich miastach.
Czytaj więcej w poniedziałkowym wydaniu WPROST