Czy wyżej pan stawia swoją twórczość literacką, czy kamieniarską – spytała kiedyś pewna dziennikarka Jana Himilsbacha. – Kamieniarską – odparł Himilsbach. – Czy mógłby pan wytłumaczyć naszym czytelnikom dlaczego? – spytała zaskoczona. – Myślę, że dlatego, że moim dziełem granitowym nikt sobie dupy nie podetrze – usłyszała w odpowiedzi.
Jan Himilsbach znany jest Polakom przede wszystkim jako aktor – odtwórca kultowych ról w takich filmach jak „Rejs" czy „Wniebowzięci”. Charakterystyczny, chrapliwy głos i twarz człowieka, który przeszedł w życiu wiele na stałe zapisała się w pamięci wszystkich Polaków. Zbyt często zapomina się jednak, że Himilsbach był również scenarzystą, a przede wszystkim – pisarzem. W tej ostatniej roli był jednak niedoceniony – mimo że jego proza łączy w sobie melancholijny urok prozy Marka Hłaski, łotrzykowski czar poezji Franciszka Villona i pokazywanie światu jego prawdziwego oblicza rodem z powieści i opowiadań Charles’a Bukowskiego. Na szczęście opowiadania Himilsbacha postanowiło przypomnieć polskim czytelnikom wydawnictwo Vis-a-vis Etiuda, które w tym roku wypuściło na rynek „Opowiadania zebrane” tego autora.
Proza Himilsbacha jest do bólu realistyczna. Świat o którym opowiada, to ta wstydliwa część PRL-u, której próżno szukać w kronikach filmowych, ówczesnej prasie, czy nawet w takich „demaskatorskich" dziełach jak „Człowiek z marmuru” Andrzeja Wajdy. To świat, który tak bardzo ukochał Hłasko – podmiejskie rudery, zadymione meliny, budowy, na których gra się w karty i pije wódkę przed fajrantem, więzienia, burdele i PRL-owskie przedsiębiorstwa, w których jedynym marzeniem robotnika jest odebrać tygodniówkę i przepić ją w najbliższym barze, albo w krzakach za nasypem kolejowym. Bohaterowie Himilsbacha nie interesują się polityką, zdobyczami socjalizmu, ani sytuacją międzynarodową. Oni żyją we własnym świecie – świecie, w którym za parę zarobionych złotych kupuje się paczkę „Sportów”, pół litra i chleb ze smalcem. Nawet ci, którym powodzi się nieco lepiej też ograniczają się do zaklętego kręgu alkohol – papierosy – kobiety. A życie leniwie toczy się dalej.
Himilsbach odmalowuje ten świat niezwykle wyraziście, a jednocześnie nie czyni ze swoich opowiadań moralizatorskiego oręża, przeciwko nędzy, nierównościom społecznym, czy wykluczeniom ze społeczeństwa tych, którym nie powiodło się tak dobrze jak inżynierowi Stefanowi Karwowskiemu z „Czterdziestolatka". Zamysł autora jest zupełnie inny – chodzi o to, aby odkryć przed czytelnikiem świat, z którym ludzie z tzw. dobrych rodzin się nie spotykają. Świat brutalny i niemal zwierzęcy, ale rzeczywisty. Świat tzw. wykluczonych, którzy istnieją w każdym społeczeństwie i mają własny mikrokosmos, krańcem którego są granice ich ulic, osiedli, albo miast. Mówią własnym językiem, mają własne rozrywki i swoje hierarchie wartości. Najważniejsze – to znaleźć sposób na zarobienie kilku złotych. Potem można pić, bawić się i kochać.
Opowiadania Himilsbacha nie są, jak w przypadku Hłaski, historią zbuntowanych inteligentów, którym w świecie PRL-owskiej beznadziei nie pozostaje nic innego jak powolne staczanie się w rynsztok. To raczej historie ludzi, dla których ów „rynsztok" jest naturalnym środowiskiem życia. Czasem bohaterowie porażają nas cynizmem – jak kobieta, która na stypie po śmierci swojego męża, znajduje sobie kolejnego partnera. Czasem wzruszają – jak wdowa, która wspomina z nostalgią mężczyznę rujnującego jej życie. Czasem zaś śmieszą – jak złodziej, który po udanym skoku denerwuje się, że musiał wynosić z miejsca zbrodni pijanego kompana. Zawsze jednak zaskakują nagłą refleksją, że przecież Himilsbach nie tworzy fikcji. Opisuje świat, który naprawdę istniał i pewnie do dziś istnieje. Chociaż większość „strasznych mieszczan” nie ma o nim pojęcia.
Himilsbacha czyta się świetnie również dlatego, że większość opowiadań urywa on niemal w pół słowa. Nie mają one wyrazistej puenty, która wskazywałaby na to, że mamy do czynienia z fikcją stworzoną w jakimś celu przez autora. Zamiast tego obserwujemy świat niejako przez dziurkę od klucza i często w kulminacyjnym momencie musimy odskoczyć, bo ktoś zbliża się do drzwi. I nigdy nie dowiemy się co było dalej. Ale pozostawiając bohaterów ich dalszym losom, mamy przekonanie, że choć narracja się urwała, to oni wciąż istnieją i żyją własnym życiem. W świecie do którego nigdy nie będziemy mieli dostępu.
Na początku była anegdota, anegdotą też wypada zakończyć. Kiedyś do Stowarzyszenia Polskich Artystów i Filmu w Warszawie, zataczając się na nogach wpadł kompletnie pijany Himilsbach i od progu krzyknął „Inteligencja wyp….ć". Na sali zapanowała konsternacja. Tylko nieodżałowany Gustaw Holoubek wstał, poprawił marynarkę i rozglądając się po sali powiedział. „Nie wiem jak wy panowie, ale ja wyp….m”. Po przeczytaniu opowiadań Himilsbacha zrozumiemy prawdziwy sens tej wypowiedzi. Dystyngowany artysta, reprezentujący polską elitę, chciał zrobić kawałek miejsca w sztuce dla świata Jana Himilsbacha.
Opowiadania zebrane, Jan Himilsbach, wydawnictwo Vis-a-vis Etiuda, Kraków 2009
Proza Himilsbacha jest do bólu realistyczna. Świat o którym opowiada, to ta wstydliwa część PRL-u, której próżno szukać w kronikach filmowych, ówczesnej prasie, czy nawet w takich „demaskatorskich" dziełach jak „Człowiek z marmuru” Andrzeja Wajdy. To świat, który tak bardzo ukochał Hłasko – podmiejskie rudery, zadymione meliny, budowy, na których gra się w karty i pije wódkę przed fajrantem, więzienia, burdele i PRL-owskie przedsiębiorstwa, w których jedynym marzeniem robotnika jest odebrać tygodniówkę i przepić ją w najbliższym barze, albo w krzakach za nasypem kolejowym. Bohaterowie Himilsbacha nie interesują się polityką, zdobyczami socjalizmu, ani sytuacją międzynarodową. Oni żyją we własnym świecie – świecie, w którym za parę zarobionych złotych kupuje się paczkę „Sportów”, pół litra i chleb ze smalcem. Nawet ci, którym powodzi się nieco lepiej też ograniczają się do zaklętego kręgu alkohol – papierosy – kobiety. A życie leniwie toczy się dalej.
Himilsbach odmalowuje ten świat niezwykle wyraziście, a jednocześnie nie czyni ze swoich opowiadań moralizatorskiego oręża, przeciwko nędzy, nierównościom społecznym, czy wykluczeniom ze społeczeństwa tych, którym nie powiodło się tak dobrze jak inżynierowi Stefanowi Karwowskiemu z „Czterdziestolatka". Zamysł autora jest zupełnie inny – chodzi o to, aby odkryć przed czytelnikiem świat, z którym ludzie z tzw. dobrych rodzin się nie spotykają. Świat brutalny i niemal zwierzęcy, ale rzeczywisty. Świat tzw. wykluczonych, którzy istnieją w każdym społeczeństwie i mają własny mikrokosmos, krańcem którego są granice ich ulic, osiedli, albo miast. Mówią własnym językiem, mają własne rozrywki i swoje hierarchie wartości. Najważniejsze – to znaleźć sposób na zarobienie kilku złotych. Potem można pić, bawić się i kochać.
Opowiadania Himilsbacha nie są, jak w przypadku Hłaski, historią zbuntowanych inteligentów, którym w świecie PRL-owskiej beznadziei nie pozostaje nic innego jak powolne staczanie się w rynsztok. To raczej historie ludzi, dla których ów „rynsztok" jest naturalnym środowiskiem życia. Czasem bohaterowie porażają nas cynizmem – jak kobieta, która na stypie po śmierci swojego męża, znajduje sobie kolejnego partnera. Czasem wzruszają – jak wdowa, która wspomina z nostalgią mężczyznę rujnującego jej życie. Czasem zaś śmieszą – jak złodziej, który po udanym skoku denerwuje się, że musiał wynosić z miejsca zbrodni pijanego kompana. Zawsze jednak zaskakują nagłą refleksją, że przecież Himilsbach nie tworzy fikcji. Opisuje świat, który naprawdę istniał i pewnie do dziś istnieje. Chociaż większość „strasznych mieszczan” nie ma o nim pojęcia.
Himilsbacha czyta się świetnie również dlatego, że większość opowiadań urywa on niemal w pół słowa. Nie mają one wyrazistej puenty, która wskazywałaby na to, że mamy do czynienia z fikcją stworzoną w jakimś celu przez autora. Zamiast tego obserwujemy świat niejako przez dziurkę od klucza i często w kulminacyjnym momencie musimy odskoczyć, bo ktoś zbliża się do drzwi. I nigdy nie dowiemy się co było dalej. Ale pozostawiając bohaterów ich dalszym losom, mamy przekonanie, że choć narracja się urwała, to oni wciąż istnieją i żyją własnym życiem. W świecie do którego nigdy nie będziemy mieli dostępu.
Na początku była anegdota, anegdotą też wypada zakończyć. Kiedyś do Stowarzyszenia Polskich Artystów i Filmu w Warszawie, zataczając się na nogach wpadł kompletnie pijany Himilsbach i od progu krzyknął „Inteligencja wyp….ć". Na sali zapanowała konsternacja. Tylko nieodżałowany Gustaw Holoubek wstał, poprawił marynarkę i rozglądając się po sali powiedział. „Nie wiem jak wy panowie, ale ja wyp….m”. Po przeczytaniu opowiadań Himilsbacha zrozumiemy prawdziwy sens tej wypowiedzi. Dystyngowany artysta, reprezentujący polską elitę, chciał zrobić kawałek miejsca w sztuce dla świata Jana Himilsbacha.
Opowiadania zebrane, Jan Himilsbach, wydawnictwo Vis-a-vis Etiuda, Kraków 2009