„Donald Tusk powinien się już bać” – zapowiedział lider SLD Grzegorz Napieralski. Czyżby dociekliwy Bartosz Arłukowicz znalazł jakiś mocny dowód na udział premiera w aferze hazardowej? A może Tusk powinien bać się tego, że wracająca pod skrzydła Roberta Kwiatkowskiego i jego kolegów, TVP 2 będzie emitować w czasie najlepszej oglądalności program publicystyczny „Dlaczego nie lubię premiera”? Ani jedno ani drugie – Tusk powinien się bać… Jerzego Szmajdzińskiego, który niechybnie odbierze mu szansę na prezydenturę. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie jest to dowód, że dni Napieralskiego w SLD są już policzone.
O tym, że Grzegorz Napieralski jest oderwany od politycznej rzeczywistości wiadomo było już wtedy, kiedy nazywał się polskim Zapatero - tylko zresztą przez skromność nie nazwał wtedy premiera Zapatero hiszpańskim Napieralskim. Potem było jeszcze weselej – kokietowanie Leszka Millera i Józefa Oleksego dowodziło wiary Napieralskiego w ogólnonarodową amnezję oraz w to, że – wbrew datom w metrykach – tradycyjny postkomunistyczny elektorat SLD będzie żył wiecznie i wiecznie głosował na sprawdzonych towarzyszy. Jednocześnie Napieralski ten elektorat skutecznie zniechęcał do SLD umizgując się do PiS-u i podtrzymując weta prezydenta Kaczyńskiego. Pozwalając na antykościelne filipiki Joannie Senyszyn Napieralski tracił tych wyborców, którzy może nie chodzą zbyt często do Kościoła (tacy rzadko głosują na lewicę), ale mimo wszystko „Boga w sercu mają". A jednocześnie przewodniczący SLD wyznając na antenie jednej ze stacji radiowych, że on prywatnie jest katolikiem, modli się, a homoseksualistów wprawdzie lubi pod warunkiem, że nie pchają się przed ołtarze – tracił wyborców „postępowych”, dla których stawał się po takich słowach obskurantem z Ciemnogrodu. Teraz jednak Napieralski przeszedł samego siebie – stwierdzając, że Tuskowi w walce o prezydenturę może zagrozić Szmajdziński przewodniczący SLD dowiódł, że doszedł do ściany i może liczyć jedynie na głosy pacjentów szpitali psychiatrycznych.
Jerzy Szmajdziński jest przesympatycznym politykiem. Gabaryty niedźwiadka, ciepły głos i pogodny uśmiech sprawiają, że nawet przeciwnikom politycznym trudno go nie lubić. Charyzmy jest jednak w Szmajdzińskim mniej więcej tyle co misji w programie „Gwiazdy tańczą na lodzie". Owszem Szmajdziński może do siebie przekonać swoich byłych kolegów z ZMP, Wojciecha Olejniczaka, Aleksandra Kwaśniewskiego. Ba może zagłosuje na niego nawet Leszek Miller i Włodzimierz Czarzasty. Mimo że są to niewątpliwie wybitne jednostki w demokracji ich głos znaczy tyle, co głos Jana Kowalskiego. A Jan Kowalski uparcie na Szmajdzińskiego głosować nie chce. Przez co głos Aleksandra Kwaśniewskiego ginie w tłumie – a obecny wicemarszałek Sejmu w sondażach opinii publicznej notuje okrągły wynik. Czyli 0 procent.
Jeśli Szmajdziński jest tajną bronią lewicy, która ma pozwolić SLD odwrócić sondażowe trendy, to znaczy, że powoli możemy żegnać się z obecnością tej partii na polskiej scenie politycznej. Niewykluczone zresztą, że tak będzie dla partii najlepiej – po klęsce młodych gniewnych (czyli Olejniczaka i Napieralskiego) być może Józef „Ostry jak brzytwa" Oleksy, albo Włodzimierz Cimoszewicz zbudują na gruzach SLD jakieś SLD-bis, które będzie lewicą oferującą coś więcej niż wspominanie PRL-u przy suto zakrapianych kolacjach i opowiadanie o sprawiedliwości społecznej w czasie gdy myśli się tylko o obsadzeniu jak największej liczby spółek Skarbu Państwa. A jeśli nawet SLD odbudować się nie uda to też nic strasznego się nie stanie. Wyborców lewicowych już w dużej mierze podzieliły między sobą PiS i PO. Ta pierwsza przyciąga wyborców lewicy, dla których najważniejsze są osłony socjalne. Do tej drugiej lgną ci, którzy nade wszystko cenią sobie liberalizm w sferze obyczajowej (choć tym ostatnim pewnie trochę przeszkadza Jarosław Gowin). Nawet bez SLD wyborcy, którzy mają serce po lewej stronie nie zostaną na lodzie.
Bardziej prawdopodobny jest jednak inny scenariusz. Napieralski wygłasza groteskowe (zważywszy na realne poparcie w sondażach) pochwały na temat Szmajdzińskiego, żeby zachęcić go do skoncentrowania się na walce o prezydenturę, aby wicemarszałek Sejmu przypadkiem nie zechciał wcześniej stanąć na czele partii. Dodatkową zachętą dla Szmajdzińskiego ma być ewentualne wsparcie jego kampanii przez Andrzeja Olechowskiego, który odda swoje głosy lewicy, jeśli jej kandydat będzie miał większe poparcie. Tylko, że 0+0 to dalej 0, więc na miejscu Szmajdzińskiego specjalnie bym się tym nie ekscytował. Zająłbym się natomiast liczeniem szabel w Sojuszu. I gdybym miał ich więcej podczas konwencji SLD wyszedłbym na mównicę i powiedział: „Człowiek który deklaruje, że mogę zagrozić Donaldowi Tuskowi powinien zostać skierowany na obserwację do szpitala, a nie kierować partią". Wtedy wygrałby głosowanie w cuglach – a i dowiódłby tego, że nie tylko wie co się w Polsce dzieje, ale ma również w sobie wiele autoironii.
Nawet jednak bez takiego samokrytycznego stwierdzenia możemy się spodziewać, że w najbliższym czasie dojdzie do zmiany władzy w SLD. Znane powiedzenie mówi, że tonący brzytwy się chwyta. Napieralski strasząc Tuska Szmajdzińskim dowiódł, że jest w znacznie gorszej sytuacji – złapał się kotwicy. A ta pociągnie go ze sobą na dno.
Artur Bartkiewicz
Jerzy Szmajdziński jest przesympatycznym politykiem. Gabaryty niedźwiadka, ciepły głos i pogodny uśmiech sprawiają, że nawet przeciwnikom politycznym trudno go nie lubić. Charyzmy jest jednak w Szmajdzińskim mniej więcej tyle co misji w programie „Gwiazdy tańczą na lodzie". Owszem Szmajdziński może do siebie przekonać swoich byłych kolegów z ZMP, Wojciecha Olejniczaka, Aleksandra Kwaśniewskiego. Ba może zagłosuje na niego nawet Leszek Miller i Włodzimierz Czarzasty. Mimo że są to niewątpliwie wybitne jednostki w demokracji ich głos znaczy tyle, co głos Jana Kowalskiego. A Jan Kowalski uparcie na Szmajdzińskiego głosować nie chce. Przez co głos Aleksandra Kwaśniewskiego ginie w tłumie – a obecny wicemarszałek Sejmu w sondażach opinii publicznej notuje okrągły wynik. Czyli 0 procent.
Jeśli Szmajdziński jest tajną bronią lewicy, która ma pozwolić SLD odwrócić sondażowe trendy, to znaczy, że powoli możemy żegnać się z obecnością tej partii na polskiej scenie politycznej. Niewykluczone zresztą, że tak będzie dla partii najlepiej – po klęsce młodych gniewnych (czyli Olejniczaka i Napieralskiego) być może Józef „Ostry jak brzytwa" Oleksy, albo Włodzimierz Cimoszewicz zbudują na gruzach SLD jakieś SLD-bis, które będzie lewicą oferującą coś więcej niż wspominanie PRL-u przy suto zakrapianych kolacjach i opowiadanie o sprawiedliwości społecznej w czasie gdy myśli się tylko o obsadzeniu jak największej liczby spółek Skarbu Państwa. A jeśli nawet SLD odbudować się nie uda to też nic strasznego się nie stanie. Wyborców lewicowych już w dużej mierze podzieliły między sobą PiS i PO. Ta pierwsza przyciąga wyborców lewicy, dla których najważniejsze są osłony socjalne. Do tej drugiej lgną ci, którzy nade wszystko cenią sobie liberalizm w sferze obyczajowej (choć tym ostatnim pewnie trochę przeszkadza Jarosław Gowin). Nawet bez SLD wyborcy, którzy mają serce po lewej stronie nie zostaną na lodzie.
Bardziej prawdopodobny jest jednak inny scenariusz. Napieralski wygłasza groteskowe (zważywszy na realne poparcie w sondażach) pochwały na temat Szmajdzińskiego, żeby zachęcić go do skoncentrowania się na walce o prezydenturę, aby wicemarszałek Sejmu przypadkiem nie zechciał wcześniej stanąć na czele partii. Dodatkową zachętą dla Szmajdzińskiego ma być ewentualne wsparcie jego kampanii przez Andrzeja Olechowskiego, który odda swoje głosy lewicy, jeśli jej kandydat będzie miał większe poparcie. Tylko, że 0+0 to dalej 0, więc na miejscu Szmajdzińskiego specjalnie bym się tym nie ekscytował. Zająłbym się natomiast liczeniem szabel w Sojuszu. I gdybym miał ich więcej podczas konwencji SLD wyszedłbym na mównicę i powiedział: „Człowiek który deklaruje, że mogę zagrozić Donaldowi Tuskowi powinien zostać skierowany na obserwację do szpitala, a nie kierować partią". Wtedy wygrałby głosowanie w cuglach – a i dowiódłby tego, że nie tylko wie co się w Polsce dzieje, ale ma również w sobie wiele autoironii.
Nawet jednak bez takiego samokrytycznego stwierdzenia możemy się spodziewać, że w najbliższym czasie dojdzie do zmiany władzy w SLD. Znane powiedzenie mówi, że tonący brzytwy się chwyta. Napieralski strasząc Tuska Szmajdzińskim dowiódł, że jest w znacznie gorszej sytuacji – złapał się kotwicy. A ta pociągnie go ze sobą na dno.
Artur Bartkiewicz