Znamy wyniki pierwszej rundy wyborów prezydenckich na Ukrainie, które dały bardzo wyraźną, ponad 10-punktową przewagę lidera Partii Regionów, Wiktora Janukowycza nad Julią Tymoszenko. Ubiegający się o reelekcję przyjaciel Lecha Kaczyńskiego, Wiktor Juszczenko uplasował się na piątym miejscu, z poparciem niewiele ponad 5%. Wygląda na to, że Janukowycz w drugiej rundzie wygra z obecną premier i zostanie prezydentem Ukrainy na następne 5 lat. Ponieważ w praktyce ukraińskiej pozycja prezydenta jest mocniejsza, niż w Polsce, prawdopodobnie zostanie rozwiązany wkrótce parlament i rozpisane zostaną przedterminowe wybory. To może oznaczać, że Janukowycz przejmie pełnię władzy u naszego wschodniego sąsiada.
"Niebiescy" Janukowycza, w przeciwieństwie do "pomarańczowych" zachowali jedność i homogeniczność postaw politycznych. Wbrew obiegowym opiniom nie jest to partia Moskwy, kojarzona z zakulisowymi wpływami Rosji. To raczej Julię Tymoszenko oskarżano o uleganie wpływom Kremla, szukano jej powiązań nieformalnych z rosyjskimi sferami biznesowymi i siłami specjalnymi. Janukowycz to przede wszystkim polityk związany ze sferami biznesu, oligarchów, którzy wcale niezbyt chętnie widzieliby zwiększenie rosyjskich wpływów na Ukrainie. I patrząc z zewnątrz, Janukowycz jest politykiem autonomicznym, któremu na pewno będzie zależało na utrzymaniu integralności terytorialnej Ukrainy, ale jednocześnie na zrównoważeniu jej pozycji wobec Rosji i reszty Europy. Już wiemy, że priorytetem dla niego będzie wejście do Unii Europejskiej, ale niekoniecznie do NATO. I jest to całkowicie zrozumiałe, biorąc pod uwagę obecność na Krymie floty rosyjskiej, a także znacznej rosyjskiej mniejszości.
Wiktor Janukowycz przedstawiany był w Polsce przez lata jako wróg ludu i agent Moskwy. Nie zapomnijmy - jak i on zapewne nie zapomni - że polskie poparcie dla "pomarańczowej rewolucji" w 2004 roku było skierowane przeciwko niemu. Kreowano go nie tylko na rosyjskiego poplecznika, ale przypominano jego przeszłość, za którą zapłacił więzieniem, czy powiązania z oligarchami. Nie pamięta się jednak tego, że kiedy jeszcze za czasów Kuczmy, w roku 2002 został premierem, pierwszą podróż odbył do Warszawy (przypomniał o tym na swoim blogu Leszek Miller). Nie wiemy, czy to, że przez lata podważano jego wiarygodność, nie przełoży się na niechęć wobec Polski.
Janukowycz nie musiał się odwoływać do żadnych wpływów zagranicznych - obóz jego przeciwników, pomarańczowych, wykończył się sam. Wieczne kłótnie i tarcia doprowadziły do jego upadku. Z tym upadkiem skończyła się również polska polityka wschodnia Lecha Kaczyńskiego, której architektem był Paweł Kowal, obecnie europarlamentarzysta.
Polacy, a właściwie obóz prezydencki, nie licząc się z uwarunkowaniami geopolitycznymi regionu, a przede wszystkim z Rosją i jej planami, próbowali poprzez Wiktora Juszczenkę i Michaiła Saakaszwilego prowadzić quasi mocarstwową politykę wschodnią, usiłując z jednej strony organizować przedsięwzięcia biznesowe w dziedzinach energetycznych, z drugiej strony próbując na siłę, w dużej części wbrew opiniom innych państw europejskich, wciągnąć nieprzygotowane Gruzję i Ukrainę w stryktury Unii Europejskiej i NATO. W obu przypadkach, z powodu awanturnictwa Saakaszwilego i całkowitego załamania się gospodarki Ukrainy, zakończyło się to klęską. Projekty biznesowe nie wyszły poza sferę planów i nic nie znaczących deklaracji. Za to doprowadziło to do wzmożenia działań Rosji, która zapewne czując zagrożenie swoich interesów i sfer wpływów, znacznie zdynamizowała projekty Nord Stream i South Stream, wiążąc umowami Azerbejdżan, Kazachstan i Turkmenistan tak mocno, że inny międzynarodowy projekt gazowy,Nabucco, właśnie się wali...
Polska polityka zagraniczna wobec Ukrainy, w wykonaniu obozu prezydenckiego wyglądała na politykę antyrosyjską, musiało być to odbierane jako polityka konfrontacyjna. Przy okazji Lech Kaczyński na Ukrainie popierał partnera najsłabszego, nie licząc się praktycznie z Julią Tymoszenko, nie mówiąc o Janukowyczu, traktując tego ostatniego jako "agenta Moskwy". Nasza idee fix, że Polacy niosą demokrację na Ukrainę, a także będą próbowali wyciągnąć Białoruś spod wpływów Moskwy i zająć pozycję lidera wśród państwa postsowieckich - spaliła na panewce. Nikt tego od na nie oczekuje, nikt nie widzi Lecha Kaczyńskiego w roli zbawcy, czy nawet lidera. A próba zrobienia z Ukrainy bufora politycznego wobec "rosyjskiego imperializmu" właśnie się kończy porażką.
Nie należy się obrażać na sukces Wiktora Janukowycza (czy może jednak Julii Tymoszenko?), tylko doprowadzić do normalizacji naszych stosunków bilateralnych - ale właśnie w kontekście zrozumienia uwarunkowań polityki rosyjskiej w tym regionie. Ważnym znakiem będzie to, czy nowy prezydent pierwszą wizytę zagraniczną złoży w Moskwie, Brukseli, a może właśnie w Warszawie?
Jedno jest pewne - niezależna i demokratyczna Ukraina Polsce jest potrzebna, jako partner polityczny i ekonomiczny. Nie należy tego kraju traktować jako instrumentarium polityki wobec Rosji. Ukraińcy się na to nie zgodzą, a Polska i tak nie ma samodzielnie siły na prowadzenie polityki choćby małego mocarstwa.
Wiktor Janukowycz przedstawiany był w Polsce przez lata jako wróg ludu i agent Moskwy. Nie zapomnijmy - jak i on zapewne nie zapomni - że polskie poparcie dla "pomarańczowej rewolucji" w 2004 roku było skierowane przeciwko niemu. Kreowano go nie tylko na rosyjskiego poplecznika, ale przypominano jego przeszłość, za którą zapłacił więzieniem, czy powiązania z oligarchami. Nie pamięta się jednak tego, że kiedy jeszcze za czasów Kuczmy, w roku 2002 został premierem, pierwszą podróż odbył do Warszawy (przypomniał o tym na swoim blogu Leszek Miller). Nie wiemy, czy to, że przez lata podważano jego wiarygodność, nie przełoży się na niechęć wobec Polski.
Janukowycz nie musiał się odwoływać do żadnych wpływów zagranicznych - obóz jego przeciwników, pomarańczowych, wykończył się sam. Wieczne kłótnie i tarcia doprowadziły do jego upadku. Z tym upadkiem skończyła się również polska polityka wschodnia Lecha Kaczyńskiego, której architektem był Paweł Kowal, obecnie europarlamentarzysta.
Polacy, a właściwie obóz prezydencki, nie licząc się z uwarunkowaniami geopolitycznymi regionu, a przede wszystkim z Rosją i jej planami, próbowali poprzez Wiktora Juszczenkę i Michaiła Saakaszwilego prowadzić quasi mocarstwową politykę wschodnią, usiłując z jednej strony organizować przedsięwzięcia biznesowe w dziedzinach energetycznych, z drugiej strony próbując na siłę, w dużej części wbrew opiniom innych państw europejskich, wciągnąć nieprzygotowane Gruzję i Ukrainę w stryktury Unii Europejskiej i NATO. W obu przypadkach, z powodu awanturnictwa Saakaszwilego i całkowitego załamania się gospodarki Ukrainy, zakończyło się to klęską. Projekty biznesowe nie wyszły poza sferę planów i nic nie znaczących deklaracji. Za to doprowadziło to do wzmożenia działań Rosji, która zapewne czując zagrożenie swoich interesów i sfer wpływów, znacznie zdynamizowała projekty Nord Stream i South Stream, wiążąc umowami Azerbejdżan, Kazachstan i Turkmenistan tak mocno, że inny międzynarodowy projekt gazowy,Nabucco, właśnie się wali...
Polska polityka zagraniczna wobec Ukrainy, w wykonaniu obozu prezydenckiego wyglądała na politykę antyrosyjską, musiało być to odbierane jako polityka konfrontacyjna. Przy okazji Lech Kaczyński na Ukrainie popierał partnera najsłabszego, nie licząc się praktycznie z Julią Tymoszenko, nie mówiąc o Janukowyczu, traktując tego ostatniego jako "agenta Moskwy". Nasza idee fix, że Polacy niosą demokrację na Ukrainę, a także będą próbowali wyciągnąć Białoruś spod wpływów Moskwy i zająć pozycję lidera wśród państwa postsowieckich - spaliła na panewce. Nikt tego od na nie oczekuje, nikt nie widzi Lecha Kaczyńskiego w roli zbawcy, czy nawet lidera. A próba zrobienia z Ukrainy bufora politycznego wobec "rosyjskiego imperializmu" właśnie się kończy porażką.
Nie należy się obrażać na sukces Wiktora Janukowycza (czy może jednak Julii Tymoszenko?), tylko doprowadzić do normalizacji naszych stosunków bilateralnych - ale właśnie w kontekście zrozumienia uwarunkowań polityki rosyjskiej w tym regionie. Ważnym znakiem będzie to, czy nowy prezydent pierwszą wizytę zagraniczną złoży w Moskwie, Brukseli, a może właśnie w Warszawie?
Jedno jest pewne - niezależna i demokratyczna Ukraina Polsce jest potrzebna, jako partner polityczny i ekonomiczny. Nie należy tego kraju traktować jako instrumentarium polityki wobec Rosji. Ukraińcy się na to nie zgodzą, a Polska i tak nie ma samodzielnie siły na prowadzenie polityki choćby małego mocarstwa.