Podczas kampanii prezydenckiej osłupiałym wyborcom prezentują się przeróżni domokrążcy, wynalazcy wkładek do butów i nosa, kreatorzy nowatorskich idei gotowych zastąpić kapitalizm i demokrację. Pojawiają się też liderzy partii przyjaciół łupieżu czy innych ugrupowań mieszczących się w poczekalni do psychiatry. Część z nich w rzadkich napadach zdrowego rozsądku zdaje sobie sprawę z tego, że nigdy nie wygra, ale za nic nie zrezygnują ze startu w wyborach. Oni mają misję. Misję mają również kandydaci, którzy na zwycięstwo liczą. Ci również muszą wystartować, by przy okazji załatwić kilka spraw.
Lech Kaczyński – uratować brata
Obecny prezydent kandydować oczywiście musi, tak jak startować musi każda głowa państwa, jeśli nie zabrania jej tego konstytucja. To elementarz polityki i nie mają tu znaczenia sondaże. W takiej sytuacji był wszak w 1995 r. Lech Wałęsa, któremu pół roku przed wyborami sondaże dawały 3 proc. i żadnej szansy na wejście do drugiej tury. Wałęsa ostatecznie przegrał, więc Kaczyński zapewne woli się pocieszać świeższym przykładem, sprzed lat pięciu, kiedy z Donaldem Tuskiem wygrał na ostatniej prostej. Lech Kaczyński może i by wybory odpuścił, zaangażował się w nie na pół gwizdka, gdyby nie poczucie odpowiedzialności za projekt polityczny brata, w którym prezydentura IV RP rozumiana jako symbol jest stanowiskiem kluczowym. Tu jednak bój idzie także o przyszłość PiS, tym bardziej że sami posłowie tej partii obawiają się prawa serii, czyli potrójnej przegranej w wyborach prezydenckich, samorządowych (PiS niemal na pewno nie będzie rządziło w żadnym dużym mieście!) i parlamentarnych, a tego nawet dla zadowolonych ze swoich diet parlamentarzystów byłoby za wiele.
Potrójna klęska – wcale jeszcze nieprzesądzona – mogłaby być gwoździem do trumny Jarosława Kaczyńskiego i wymusić odesłanie go na emeryturę. Zapewne nielubiany przez prezydenta Zbigniew Ziobro jako delfin nie miałby nic przeciwko temu. Ale wizja ta tylko wzmacnia wolę walki Lecha Kaczyńskiego.
Andrzej Olechowski – odświeżyć markę
Wszyscy doskonale rozumieją, dlaczego Paweł Piskorski i jego Stronnictwo Demokratyczne lansują kandydaturę Andrzeja Olechowskiego. Uszczknięcie choć połowy jego wyborców sprzed dziesięciu lat i wjechanie nawet na tych ośmiu procentach do Sejmu otworzyłoby byłym działaczom PO nowy rozdział w politycznym życiorysie. Zaiste, Olechowski to dla SD ostatnia szansa. No dobrze, ale co z tego wszystkiego ma sam Olechowski, który przecież musi zdawać sobie sprawę z tego, że wyborów nie wygra? Odpowiedzi udziela sam życiorys kandydata SD. Otóż od lat żyje on z doradzania i zasiadania w radach nadzorczych. Ma do tego odpowiednie wykształcenie, znajomości, koneksje i prezencję. I jeszcze cokolwiek blednący czar kompetentnego, lubianego przez Polaków polityka. I właśnie o odświeżenie tego czaru chodzi. Doktor Andrzej Olechowski to ciągle dobry brand, na którym można zarobić, trzeba tylko o markę zadbać, odświeżyć ją i czasami zmienić logo. I trzeba przyznać, że ten miłośnik gospodarki rynkowej świetnie to potrafi. Olechowski jest dziś bowiem w sytuacji Michaiła Gorbaczowa. Ten po 1991 r. całą swą aktywność ulokował na Zachodzie i żył z odczytów, seminariów, sympozjów i sutych grantów. Gdy źródło dochodów i zaproszeń
zaczęło schnąć, zdecydował się nawet w 1996 r. na start w wyborach prezydenckich, w których głosował na niego ledwie co setny Rosjanin. Upokorzenie? Z jednej strony tak, z drugiej jednak „kandydat na prezydenta Rosji" w wielu światowych kręgach biznesowych brzmiało dobrze. Dziś Gorbaczow już nie ryzykuje udziału w kampanii wyborczej – zamiast tego wybiera kampanie reklamowe Pizzy Hut czy Louisa Vuittona. Olechowski reklamować pewnie niczego nie będzie, ale też całkiem trzeźwo patrzy na swoje szanse wyborcze. – Z pewnością nie zaryzykuje ośmieszenia. Jeśli sondaże będą dla niego dramatyczne, wycofa się w ostatniej chwili pod byle pretekstem – mówi jego wieloletni współpracownik. Liderzy SD coraz bardziej boją się tego scenariusza, ale – jako się rzekło – oni akurat nie mają nic do stracenia.
Obecny prezydent kandydować oczywiście musi, tak jak startować musi każda głowa państwa, jeśli nie zabrania jej tego konstytucja. To elementarz polityki i nie mają tu znaczenia sondaże. W takiej sytuacji był wszak w 1995 r. Lech Wałęsa, któremu pół roku przed wyborami sondaże dawały 3 proc. i żadnej szansy na wejście do drugiej tury. Wałęsa ostatecznie przegrał, więc Kaczyński zapewne woli się pocieszać świeższym przykładem, sprzed lat pięciu, kiedy z Donaldem Tuskiem wygrał na ostatniej prostej. Lech Kaczyński może i by wybory odpuścił, zaangażował się w nie na pół gwizdka, gdyby nie poczucie odpowiedzialności za projekt polityczny brata, w którym prezydentura IV RP rozumiana jako symbol jest stanowiskiem kluczowym. Tu jednak bój idzie także o przyszłość PiS, tym bardziej że sami posłowie tej partii obawiają się prawa serii, czyli potrójnej przegranej w wyborach prezydenckich, samorządowych (PiS niemal na pewno nie będzie rządziło w żadnym dużym mieście!) i parlamentarnych, a tego nawet dla zadowolonych ze swoich diet parlamentarzystów byłoby za wiele.
Potrójna klęska – wcale jeszcze nieprzesądzona – mogłaby być gwoździem do trumny Jarosława Kaczyńskiego i wymusić odesłanie go na emeryturę. Zapewne nielubiany przez prezydenta Zbigniew Ziobro jako delfin nie miałby nic przeciwko temu. Ale wizja ta tylko wzmacnia wolę walki Lecha Kaczyńskiego.
Andrzej Olechowski – odświeżyć markę
Wszyscy doskonale rozumieją, dlaczego Paweł Piskorski i jego Stronnictwo Demokratyczne lansują kandydaturę Andrzeja Olechowskiego. Uszczknięcie choć połowy jego wyborców sprzed dziesięciu lat i wjechanie nawet na tych ośmiu procentach do Sejmu otworzyłoby byłym działaczom PO nowy rozdział w politycznym życiorysie. Zaiste, Olechowski to dla SD ostatnia szansa. No dobrze, ale co z tego wszystkiego ma sam Olechowski, który przecież musi zdawać sobie sprawę z tego, że wyborów nie wygra? Odpowiedzi udziela sam życiorys kandydata SD. Otóż od lat żyje on z doradzania i zasiadania w radach nadzorczych. Ma do tego odpowiednie wykształcenie, znajomości, koneksje i prezencję. I jeszcze cokolwiek blednący czar kompetentnego, lubianego przez Polaków polityka. I właśnie o odświeżenie tego czaru chodzi. Doktor Andrzej Olechowski to ciągle dobry brand, na którym można zarobić, trzeba tylko o markę zadbać, odświeżyć ją i czasami zmienić logo. I trzeba przyznać, że ten miłośnik gospodarki rynkowej świetnie to potrafi. Olechowski jest dziś bowiem w sytuacji Michaiła Gorbaczowa. Ten po 1991 r. całą swą aktywność ulokował na Zachodzie i żył z odczytów, seminariów, sympozjów i sutych grantów. Gdy źródło dochodów i zaproszeń
zaczęło schnąć, zdecydował się nawet w 1996 r. na start w wyborach prezydenckich, w których głosował na niego ledwie co setny Rosjanin. Upokorzenie? Z jednej strony tak, z drugiej jednak „kandydat na prezydenta Rosji" w wielu światowych kręgach biznesowych brzmiało dobrze. Dziś Gorbaczow już nie ryzykuje udziału w kampanii wyborczej – zamiast tego wybiera kampanie reklamowe Pizzy Hut czy Louisa Vuittona. Olechowski reklamować pewnie niczego nie będzie, ale też całkiem trzeźwo patrzy na swoje szanse wyborcze. – Z pewnością nie zaryzykuje ośmieszenia. Jeśli sondaże będą dla niego dramatyczne, wycofa się w ostatniej chwili pod byle pretekstem – mówi jego wieloletni współpracownik. Liderzy SD coraz bardziej boją się tego scenariusza, ale – jako się rzekło – oni akurat nie mają nic do stracenia.
Więcej w poniedziałkowym wydaniu tygodnika "Wprost"