Na marginesie podjętej przez Donalda Tuska decyzji o niekandydowaniu na prezydenta, niczym bumerang powraca dyskusja na temat tego, jakiej konstytucji chce obecny premier. O tym że obecną konstytucję trzeba znowelizować wie już w Polsce każdy, no może oprócz Aleksandra Kwaśniewskiego, ale on, jak na ojca przystało, zawsze będzie przekonany o doskonałości swojego "dziecka". Reszta jednak jest gotowa dopisywać kropki, przecinki, słowa, a nawet całe artykuły. Konstytucja, ale jaka?
Ostatnio gdy mówimy nowela konstytucji, coraz częściej myślimy - kanclerz. Skoro bowiem Tusk zdecydował się dalej kierować państwem jako szef rządu to niechybnie będzie chciał przyznać premierowi - czyli sobie - całość władzy, którą dotąd musiał dzielić z prezydentem. System kanclerski, w którym państwem rządzi premier-kanclerz i tylko on, jest zresztą jakimś rozwiązaniem problemów dotychczasowego systemu politycznego Polski. Ma jednak cechę, która moim zdaniem, dyskwalifikuje go jako ewentualną formę rządów w naszym kraju. Otóż w systemie kanclerskim zwycięzca bierze de facto wszystko. Koalicja rządząca ma większość w parlamencie, więc wybiera sobie wygodnego prezydenta. Poza tym rząd zupełnie odrywa się od parlamentu zmieniając go w maszynkę do głosowania. Premier jako lider największej w parlamencie partii nie musi się troszczyć o to, by przekonywać posłów do swoich racji - po prostu szef klubu mówi: głosujemy "na tak", i klub ochoczo przyklepuje kolejne pomysły rządu. Tak mniej więcej działa ten mechanizm w Wielkiej Brytanii czy Niemczech, gdzie silni premierzy mogą traktować parlament z dużą dozą pobłażliwości.
To co jest dobre dla Niemców i Brytyjczyków u nas skończyłoby się źle. Dlaczego? Polska scena polityczna od 20 lat poddana jest podziałowi manichejskemu - na dobro i zło. Najpierw linia antagonizmu dzieliła świat na postkomunę i postsolidarność, teraz mamy podział na salon i ciemnogród czyli, jak kto woli, na PO i PiS. Podział ten, jak wspomniałem, ma charakter manichejski co sprawia, że jeśli nasi idole nie zdobędą władzy to nie jest to "naturalny mechanizm demokracji" tylko: apokalipsa, koniec wolności, degradacja cywilizacyjna (jeśli wygra PiS), bądź też: zwycięstwo układu, rządy ubeków i bliżej nieokreślonego spisku medialno-towarzyskiego, a także koniec niepodległej Polski (jeśli wygra PO). W rezultacie po każdych wyborach mniej więcej 30 procent Polaków udaje się na wewnętrzną emigrację aby przeczekać "okupację" kraju. W skrajnych przypadkach może to być nawet 50 procent.
W obecnym systemie zaworem bezpieczeństwa powstrzymującym niezadowolonych z wyników wyborów Polaków, przed tworzeniem rządu na emigracji, jest prezydent. Kiedy przez dwa lata i prezydent i premier byli podobni do Jarosława Kaczyńskiego, Magdalena Środa i grupa innych intelektualistów już apelowała żeby przeczekać tę katastrofę za granicą. Przeszło im kiedy premierem został Tusk. Podobnie było w 1995 roku gdy prezydentem został Kwaśniewski, a w Sejmie karty rozdawało SLD. Wówczas całe rodziny przestawały się do siebie odzywać, bo stryjek oddał Polskę komuchom, a babcia biadoliła nad klęską ciemnogrodu. Przez większość czasu prezydent stanowił jednak pewną alternatywę dla rządu pozwalającą elektoratowi przegrywającemu mieć "swojego człowieka", który patrzy władzy na ręce i pozwala bezpiecznie przeczekać władzę komunistów, faszystów, złodziei, bądź po prostu idiotów (niepotrzebne skreślić).
W systemie kanclerskim takiego wentyla zabraknie. Apologeci PO popełniają obecnie błąd, który towarzyszy przez ostatnich 20 lat. Układania ustroju pod obecną sytuację polityczną. Dziś rządzi PO więc stwórzmy system kanclerski - nawołują. Zapominają przy tym, że pisanie konstytucji przeciw Wałęsie, a potem szybkie zmienianie projektu, bo wybory wygrał jednak Kwaśniewski, doprowadziło do tego, że teraz mamy konstytucyjnego potworka ze słabo-silnym prezydentem i premierem, który jest trochę kanclerzem. Teraz chce się nam zafundować powtórkę z rozrywki - i nikt nie zadaje sobie pytania co będzie, jeśli narzędzia systemu kanclerskiego trafią w ręce Jarosława Kaczyńskiego? Po dwudziestu latach zabawy w demokrację, niektórzy wciąż nie chcą uwierzyć, że w tym systemie rządy się zmieniają.
Konstytucję jednak trzeba zmienić. Najlepszym rozwiązaniem dla Polski jest bowiem ustrój prezydencki. Ustrój który byłby niebezpieczny 20 lat temu, gdy Stan Tymiński wygrywał z Tadeuszem Mazowieckim, ale dziś jest naturalnym zwieńczeniem systemu partyjnego w którym o realną władzę rywalizują dwie siły polityczne. W systemie prezydenckim nie ma konfliktu prezydent-premier, bo nie ma w nim premiera, ale z drugiej strony prezydent nie jest wszechwładny. O ile bowiem w systemie kanclerskim premier jest zazwyczaj posłem i liderem największej partii, dzięki czemu podporządkowuje sobie władzę ustawodawczą o tyle w systemie prezydenckim - administracja jest od parlamentu oderwana i znajduje się z nim w naturalnym sporze o znaczenie w państwie. Proszę spojrzeć jak to jest w USA - Obama ma niby większość w Kongresie, a i tak nie jest w stanie przepchnąć przez maszynki do głosowania wszystkich swoich projektów. Ponadto, jeśli system zaprojektować tak, aby kadencje prezydenta i parlamentu nie pokrywały się ze sobą, tylko się przeplatały, to wówczas nawet jeśli przez chwilę cała władza trafia w ręce jednej partii to jest to jedynie chwila, a potem wszystko wraca do normy. Proszę znów spojrzeć na USA - tam wybory do Kongresu są de facto co dwa lata, dzięki czemu Republikanie mogą szybko "mścić się" za klęskę w wyborach prezydenckich na Demokratach i vice versa. I para uchodzi z rozgrzanych głów. Takiego systemu potrzeba też Polsce.
To co jest dobre dla Niemców i Brytyjczyków u nas skończyłoby się źle. Dlaczego? Polska scena polityczna od 20 lat poddana jest podziałowi manichejskemu - na dobro i zło. Najpierw linia antagonizmu dzieliła świat na postkomunę i postsolidarność, teraz mamy podział na salon i ciemnogród czyli, jak kto woli, na PO i PiS. Podział ten, jak wspomniałem, ma charakter manichejski co sprawia, że jeśli nasi idole nie zdobędą władzy to nie jest to "naturalny mechanizm demokracji" tylko: apokalipsa, koniec wolności, degradacja cywilizacyjna (jeśli wygra PiS), bądź też: zwycięstwo układu, rządy ubeków i bliżej nieokreślonego spisku medialno-towarzyskiego, a także koniec niepodległej Polski (jeśli wygra PO). W rezultacie po każdych wyborach mniej więcej 30 procent Polaków udaje się na wewnętrzną emigrację aby przeczekać "okupację" kraju. W skrajnych przypadkach może to być nawet 50 procent.
W obecnym systemie zaworem bezpieczeństwa powstrzymującym niezadowolonych z wyników wyborów Polaków, przed tworzeniem rządu na emigracji, jest prezydent. Kiedy przez dwa lata i prezydent i premier byli podobni do Jarosława Kaczyńskiego, Magdalena Środa i grupa innych intelektualistów już apelowała żeby przeczekać tę katastrofę za granicą. Przeszło im kiedy premierem został Tusk. Podobnie było w 1995 roku gdy prezydentem został Kwaśniewski, a w Sejmie karty rozdawało SLD. Wówczas całe rodziny przestawały się do siebie odzywać, bo stryjek oddał Polskę komuchom, a babcia biadoliła nad klęską ciemnogrodu. Przez większość czasu prezydent stanowił jednak pewną alternatywę dla rządu pozwalającą elektoratowi przegrywającemu mieć "swojego człowieka", który patrzy władzy na ręce i pozwala bezpiecznie przeczekać władzę komunistów, faszystów, złodziei, bądź po prostu idiotów (niepotrzebne skreślić).
W systemie kanclerskim takiego wentyla zabraknie. Apologeci PO popełniają obecnie błąd, który towarzyszy przez ostatnich 20 lat. Układania ustroju pod obecną sytuację polityczną. Dziś rządzi PO więc stwórzmy system kanclerski - nawołują. Zapominają przy tym, że pisanie konstytucji przeciw Wałęsie, a potem szybkie zmienianie projektu, bo wybory wygrał jednak Kwaśniewski, doprowadziło do tego, że teraz mamy konstytucyjnego potworka ze słabo-silnym prezydentem i premierem, który jest trochę kanclerzem. Teraz chce się nam zafundować powtórkę z rozrywki - i nikt nie zadaje sobie pytania co będzie, jeśli narzędzia systemu kanclerskiego trafią w ręce Jarosława Kaczyńskiego? Po dwudziestu latach zabawy w demokrację, niektórzy wciąż nie chcą uwierzyć, że w tym systemie rządy się zmieniają.
Konstytucję jednak trzeba zmienić. Najlepszym rozwiązaniem dla Polski jest bowiem ustrój prezydencki. Ustrój który byłby niebezpieczny 20 lat temu, gdy Stan Tymiński wygrywał z Tadeuszem Mazowieckim, ale dziś jest naturalnym zwieńczeniem systemu partyjnego w którym o realną władzę rywalizują dwie siły polityczne. W systemie prezydenckim nie ma konfliktu prezydent-premier, bo nie ma w nim premiera, ale z drugiej strony prezydent nie jest wszechwładny. O ile bowiem w systemie kanclerskim premier jest zazwyczaj posłem i liderem największej partii, dzięki czemu podporządkowuje sobie władzę ustawodawczą o tyle w systemie prezydenckim - administracja jest od parlamentu oderwana i znajduje się z nim w naturalnym sporze o znaczenie w państwie. Proszę spojrzeć jak to jest w USA - Obama ma niby większość w Kongresie, a i tak nie jest w stanie przepchnąć przez maszynki do głosowania wszystkich swoich projektów. Ponadto, jeśli system zaprojektować tak, aby kadencje prezydenta i parlamentu nie pokrywały się ze sobą, tylko się przeplatały, to wówczas nawet jeśli przez chwilę cała władza trafia w ręce jednej partii to jest to jedynie chwila, a potem wszystko wraca do normy. Proszę znów spojrzeć na USA - tam wybory do Kongresu są de facto co dwa lata, dzięki czemu Republikanie mogą szybko "mścić się" za klęskę w wyborach prezydenckich na Demokratach i vice versa. I para uchodzi z rozgrzanych głów. Takiego systemu potrzeba też Polsce.