Słowo "debiutant" może brzmieć śmiesznie w odniesieniu do tak doświadczonego polityka jak 63-letni były premier Belgii, Herman Van Rompuy. Nie zmienia to jednak faktu, że na dzisiejszym szczycie unijnym wystąpił jako debiutant w roli gospodarza wydarzenia. I poradził sobie bardzo sprawnie.
Już sama data i tematyka szczytu to małe zwycięstwo Van Rompuya, który zdecydował o nich bez konsultacji z prezydencją hiszpańską. Zmienił też miejsce obrad, przenosząc je do wnętrz Biblioteki Solvay. No i sam poprowadził obrady - kończąc je w rekordowo szybkim czasie. Miał na to wpływ w pewnym stopniu także i sposób prowadzenia dyskusji - lakoniczny, rzeczowy i zmierzający do konkluzji.
Inna sprawa, że nie był to szczyt, na którym rozstrzygać się miały losy kontrowersyjnych decyzji w stylu pakietu klimatycznego czy traktatu lizbońskiego. Samo rozwiązanie podjęte w stosunku do greckich problemów jest kompromisowe. Unia dała jasno do zrozumienia, że nie pozostawi Aten samych sobie, jednocześnie jednak oczekując zaangażowania i dobrej woli od samych Greków.
Ale ten szczyt był ważny nie tyle ze względu na rzeczywiste konkluzje, lecz z powodów bardziej formalnych. Wyznacza on bowiem nowy model współpracy między stałym przewodniczącym Rady a rotacyjną prezydencją i definiuje samą rolę przewodniczącego (bo traktat lizboński pozostawia dosyć szerokie pole do interpretacji). Jak na razie, cichy i spokojny Van Rompuy konsekwentnie zaznacza swoje terytorium, wzmacniając swoję rolę i pozycję.