To, czemu naprawdę służą prawybory, obserwujemy obecnie. Szmajdziński jeździ po Polsce, Olechowski napina muskuły a media interesują się tylko liczeniem szabel w Platformie i tym co o Sikorskim powie Komorowski. Występ szefa MSZ w Bydgoszczy, gdzie prekandydat PO ustalał minimalny wzrost prezydenta, jest traktowany z całą powagą należną kampanii – choć przecież Sikorski nie spotkał się z ogółem mieszkańców grodu nad Brdą, ale jedynie z tymi bydgoszczanami, którzy w szufladach mają legitymację Platformy. A kulminacją prawdziwego sensu prawyborów była środa i Janusz Palikot show, czyli dyskusja nad tym czy ukarać posła z Lublina za to, że szukał PiS-owskich korzeni Sikorskiego. Dywagacje na temat tego czy Palikot zostanie ukarany nie schodziły wczoraj z czołówek serwisów, a w tle jak mantra powtarzane było: Sikorski, Komorowski, Komorowski, Sikorski.
Prawybory nie są, jak chcieliby widzieć niektórzy, rodzajem alibi dla Donalda Tuska na wypadek wyborczej porażki PO (na zasadzie: gdybyśmy wystawili tego drugiego to by wygrał, ale dla nas najważniejsza jest wewnątrzpartyjna demokracja). Prawybory to klucz do wyborczego sukcesu. Do końca marca media będą przez wszystkie przypadki odmieniały nazwiska dwóch prekandydatów, a Jerzy Szmajdziński może odwiedzać nawet dziesięć miast jednego dnia – i tak maksimum które może osiągnąć to trzydziestosekundowa wzmianka w telewizji regionalnej. Podobnie zresztą z całą resztą kandydatów. Z wyjątkiem jednego.
Jeśli PiS nie chce, aby wybory skończyły się zanim na dobre się zaczną, Jarosław Kaczyński i spółka powinni jak najszybciej przestać budować napięcie i ogłosić, że kandydatem partii będzie Lech Kaczyński (szanse na to, że będzie to ktoś inny są raczej iluzoryczne). To pozwoliłoby nieco zrównoważyć medialny przekaz i uświadomić Polakom, że wybory nie skończą się 28 marca, kiedy Hanna Gronkiewicz-Waltz policzy głosy i poinformuje świat kogo wskazali działacze Platformy. Jeśli PiS jeszcze chwilę poczeka, to może się okazać iż strata do Komorowskiego lub Sikorskiego jest zbyt duża. Bo tak jak kłamstwo powtarzane tysiąc razy jest prawdą, tak nazwiska prekandydatów PO odpowiednio często wymieniane mogą sprawić, że kandydat Platformy zacznie być postrzegany nie jako kandydat właśnie, tylko jako prezydent-elekt, który wybory (prawybory) już wygrał. Wtedy cała reszta kampanii wyborczej będzie już tylko formalnością.