W 2000 roku współrządząca krajem Unia Wolności podjęła decyzję, że nie wystawi swojego kandydata w wyborach. Ówczesny lider UW Leszek Balcerowicz był darzony przez większość Polaków szczerą nienawiścią za program oszczędnościowy jaki zafundował im na początku lat 90-tych. UW w wyborach nie wystartowała, w kampanii prezydenckiej była nieobecna, a rok później w wyborach parlamentarnych nie przekroczyła progu wyborczego. Te dwa przykłady jaskrawo pokazują że, mimo iż prezydent w Polsce to głównie „piękne salony i żyrandole" to jednak sama kampania i udział w niej ma dość duże znaczenie.
1990 – Polacy uczą się demokracji
Pierwsze powszechne wybory prezydenckie w Polsce odbyły się w 1990 roku. W tym czasie urząd prezydenta z nadania posłów sprawował Wojciech Jaruzelski, ale generał, świadom tego, że PRL-u nie da się już uratować sam zwrócił się do marszałka Sejmu z ustawą skracającą jego kadencję i wprowadzającą zasadę powszechnego wyboru głowy państwa. Sejm ochoczo zaakceptował propozycję Jaruzelskiego i w Polsce rozpoczęła się w ekspresowym tempie pierwsza kampania wyborcza.
Kandydatów było sześciu. Faworytem wyborów był legendarny przywódca „Solidarności", człowiek, który „skokiem przez płot obalił komunizm" – Lech Wałęsa. Wałęsa był w tym czasie dla Polaków prawdziwym bohaterem, choć jego kłótliwy charakter zaczynał już powoli dawać się wszystkim we znaki. Dlatego też skupiona wokół rządu Tadeusza Mazowieckiego inteligencka opozycja, kierowana przez redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” Adama Michnika nie za bardzo cieszyła się na myśl o prezydenturze legendy z Gdańska. W ramach dawnej „Solidarności” pojawiały się coraz wyraźniejsze pęknięcia – wokół Wałęsy zgromadzili się kierowani przez braci Kaczyńskich zwolennicy ostrego rozrachunku z komunizmem. Na drugim biegunie byli ci, którzy podkreślali, że należy szanować układ okrągłostołowy i patrzeć w przyszłość zamiast oglądać się za siebie. Kandydatem tej grupy został Tadeusz Mazowiecki, a spór jaki leżał u podstaw tego podziału zdeterminuje polską politykę na całe dziesięciolecie.
Poobijana SdRP wystawiła w wyborach Włodzimierza Cimoszewicza. Cimoszewicz – doktor nauk prawnych, który nigdy nie należał do czołówki PZPR, a w latach 1985-1989 w ogóle nie zajmował się polityką, był dla SdRP ostatnią deską ratunku. Gdyby postkomuniści ponieśli w wyborach sromotną klęskę oznaczałoby to koniec ugrupowania. Cimoszewicz, nie kojarzony z reżimem Jaruzelskiego, dawał nadzieję na niezły wynik wyborczy.
Kontestujący układ okragłostołowy KPN wystawił w wyborach swojego lidera Leszka Moczulskiego, a PSL – Romana Bartoszcze. Ci kandydaci nie odegrali jednak żadnej poważnej roli. Zupełnie inaczej było ze Stanem Tymińskim. Ten Polak, który znaczną część życia spędził w Peru, skąd przywiózł tajemniczą żonę i jeszcze bardziej tajemniczą teczkę zawierającą, rzekomo, haki na elity polityczne w Polsce, 100 tysięcy podpisów niezbędnych do rejestracji komitetu uzyskał, podobno, płacąc po dolarze za podpis. Post factum uważano go za agenta służb specjalnych, ale w rzeczywistości Tymiński był raczej sprawnym populistą, prototypem Andrzeja Leppera, który przekonywał że cała elita polityczna jest „umoczona" w kolaborację ze służbami specjalnymi, komunistami i Bóg wie jeszcze kim, a on chce przejąć władzę w imieniu zwykłych ludzi. Uczący się demokracji Polacy byli szczególnie podatni na tego typu populizm.
W czasie kampanii wyborczej Polacy wysłuchali całej litanii kosmicznych obietnic. Najwięcej obiecywał Wałęsa – jego słynne 100 milionów obiecane każdemu Polakowi stało się wręcz tekstem popkulturowym (piosenkę na ten temat napisał Kazik Staszewski). Tymiński skoncentrował się na noszeniu teczki i opowiadaniu mrożących krew w żyłach historii na temat jej zawartości (miał rzekomo dysponować dokumentami świadczącymi o współpracy Wałęsy z SB), a Mazowiecki… Mazowiecki zachowywał siłę spokoju, która stała się nawet jego hasłem wyborczym. Tak naprawdę, mimo poparcia coraz bardziej potężnej „Gazety Wyborczej" ówczesny premier od początku stał na straconej pozycji. Człowiek, który kierował rządem, w skład którego wchodził odchudzający Polaków Leszek Balcerowicz po prostu nie mógł wygrać. I nie wygrał. Po ogłoszeniu wyników I tury wyborów Mazowiecki przeżył prawdziwy szok. Okazało się, że w pobitym polu pozostawił go nie tylko Wałęsa, ale również Tymiński. Po takim policzku od obywateli Mazowiecki podał się do dymisji i już nigdy do naprawdę wielkiej polityki nie powrócił zasilając szeregi tzw. autorytetów moralnych. Wałęsa tryumfował. Jego zwycięstwo nad Tymińskim w II turze było czystą formalnością – niedawni oponenci Wałęsy zagryzali zęby i apelowali o głosowanie przeciw Tymińskiemu. Legendarny przywódca Solidarności w II turze zdeklasował rywala, zdobywając poparcie niemal 75 procent wyborców.
Rok 1995 – „ja panu mogę podać nogę"
O ile w 1990 wybory prezydenckie odbyły się niejako „z zaskoczenia" (Jaruzelski ogłosił, że chce skrócić swoją kadencję w sierpniu – a już w listopadzie Polacy wybierali prezydenta), o tyle o tym, że w 1995 roku trzeba będzie wybierać prezydenta ponownie wiedziano już w momencie zaprzysiężenia Wałęsy. Dlatego też do walki przystąpiło znacznie więcej kandydatów niż za pierwszym razem. Wybory z 1995 roku były zdecydowanie najbardziej egzotyczne z dotychczasowych prezydenckich elekcji. O urząd prezydenta ubiegali się m.in.: satyryk Jan Pietrzak, producent wkładek do butów z Wronek Bogdan Pawłowski, odlewnik brązu Kazimierz Piotrowicz i czołowy polski antysemita Leszek Bubel. Było więc bardzo demokratycznie – i bardzo wesoło.
Początkowo wydawało się, że Wałęsa przegra te wybory sromotnie. W sondażach zdobywał po kilka procent poparcia, a faworytką przez jakiś czas była nawet… Hanna Gronkiewicz-Waltz. Kiedy jednak do gry weszli spece od marketingu wszystko wróciło do normy.
Kampania wyborcza AD 1995 prowadzona była w rytm muzyki disco polo. Aleksander Kwaśniewski, wschodząca gwiazda lewicy, pląsał na scenie wraz z zespołem Top One, który zachęcał go słowami piosenki „Ole, Olek wygraj". Kwaśniewski był zresztą największym „odkryciem" tych wyborów. Elegancki, szczupły, ładnie mówiący po Polsku i zachęcający do patrzenia w przyszłość (hasło: „Wybierzmy przyszłość” było jednym z lepszych haseł w historii polskich kampanii wyborczych), dzięki czemu odcinał się delikatnie od swojej PZPR-owskiej przeszłości. Z kolei Wałęsa akcentował przeszłość – w swoim stylu przypominał, że gdyby nie on to w Polsce byłby i komunizm i ZSRR, a jego kampania koncentrowała się wokół egotycznego hasła: „Kandydatów jest wielu – Wałęsa tylko jeden”. Czarnym koniem wyborów miał zostać kochany przez naród Jacek Kuroń, antyBalcerowicz III RP, ale w starciu z Wałęsą i Kwaśniewskim był bez szans.W I turze nieznacznie zwyciężył Kwaśniewski (35,11 procent poparcia wobec 33,11 procent poparcia dla Lecha Wałęsy). Sztabowcy Wałęsy zacierali ręce – w II turze miałby powtórzyć się scenariusz z 1990 roku, tzn. cała Polska miała popierać Wałęsę przeciw postkomuniście. I być może tak by się stało, gdyby nie to, że wzorem zachodnich demokracji TVP postanowiła zorganizować przed II turą dwie debaty z udziałem pretendentów do urzędu prezydenta…
Kwaśniewski wypadł w debatach bardzo dobrze. Był grzeczny, spokojny, merytoryczny i wręcz pokorny. Natomiast Wałęsa… Wałęsa był po prostu sobą – traktował przeciwnika z góry nie kryjąc pogardy dla jego komunistycznego rodowodu. Na tle posługującego się sprawnie językiem polskim Kwaśniewskiego wypadł na politycznego awanturnika, który krzykiem i inwektywami chce zatuszować brak argumentów. Gwoździem do trumny Wałęsy było zarejestrowane przez telewizyjne kamery zakończenie II debaty. Kiedy Aleksander Kwaśniewski chciał się pożegnać z Wałęsą i wyciągnął w jego kierunku rękę, Wałęsa odparł, że Kwaśniewskiemu to on „nie podałby nawet nogi". Tego było za wiele dla Polaków. W II turze na Kwaśniewskiego zagłosowało o 700 tysięcy wyborców więcej niż na Wałęsę i legenda Solidarności na zawsze zniknęła z wielkiej polityki. Te wybory zantagonizowały Polaków jak żadne wcześniej i żadne później. Pół Polski rozpaczało, że prezydent Kwaśniewski oznacza niechybny powrót komuny, a drugie pół cieszyło się z powrotu normalności. Wkrótce okazało się jednak, że nie taki straszny Kwaśniewski jak go malują – prezydent szybko zdobył sobie sympatię większości Polaków.
Rok 2000 – odkrycie czarnego PR-u
W 2000 roku faworyt kampanii prezydenckiej mógł być tylko jeden. Aleksander Kwaśniewski przez pięć lat urzędowania w pałacu prezydenckim przekonał Polaków do tego, że jest ich wymarzoną głową państwa, a jego żona – Jolanta Kwaśniewska czyli polska lady Diana – stała się idolką wszystkich Polek marzących o eleganckim i luksusowym życiu.
Głównym rywalem Kwaśniewskiego miał być Marian Krzaklewski. Lider rządzącego polską AWS w 1997 roku nie zdecydował się objąć teki premiera głównie po to, by nie popełnić błędu Tadeusza Mazowieckiego i nie walczyć o prezydenturę z pozycji szefa rządu, do którego – zazwyczaj – większość Polaków ma pretensje. I chociaż nikt nie miał wątpliwości, że to właśnie Krzaklewski będzie reprezentował AWS to jednak zanim lider „Solidarności" ogłosił decyzję o starcie zafundował krajowi wielomiesięczny spektakl pod hasłem „wystartuje, czy nie wystartuje". Krzaklewski wahał się, hamletyzował, a Kwaśniewski spokojnie zdobywał kolejne punkciki jako prezydent wszystkich Polaków. Kiedy wreszcie Krzaklewski stanął do walki miał znaczną stratę do Kwaśniewskiego. Sondaże wskazywały, że obecny prezydent może rozstrzygnąć wybory na swoją korzyść już w I turze.
Sztab Krzaklewskiego postanowił więc sięgnąć po środki dotychczas niestosowane w wyborach prezydenckich i rozpoczął kampanię niszczenia wizerunku głowy państwa. Sztandarowym przykładem był słynny spot przedstawiający Kwaśniewskiego namawiającego ministra Marka Siwca do przedrzeźniania papieża Jana Pawła II i całowania ziemi kaliskiej (co Siwiec zresztą zrobił). Poza tym sztab Krzaklewskiego przypomniał o dziwnej niedyspozycji prezydenta podczas uroczystości w Katyniu (Kwaśniewski chwiał się na nogach i wyglądał na człowieka, który wcześniej nadużył alkoholu), a także odkrył, że choć Kwaśniewski chwali się wyższym wykształceniem to nigdy nie zdobył tytułu magistra. Polacy odkryli ciemną stronę kampanii wyborczych.Kwaśniewski nie odpowiedział atakiem. Zamiast tego podkreślał, że jest prezydentem wszystkich Polaków i że razem z nimi chce zbudować „dom wszystkich Polskę". Ta strategia okazała się skuteczniejsza niż wściekłe ataki Krzaklewskiego. Lider AWS poniósł spektakularną klęskę – przegrał nie tylko z Kwaśniewskim, ale również z Andrzejem Olechowskim co było początkiem końca AWS-u. Kwaśniewskiemu udało się wywalczyć reelekcję w I turze wyborów.
Rok 2005 – prezydent Tusk kontra dziadek z Wehrmachtu
W 2005 roku Aleksander Kwaśniewski nie mógł już starać się o trzecią kadencję chociaż przez chwilę wydawało się, że w Polsce zapanuje dynastia Kwaśniewskich, ponieważ SLD robiło wszystko aby do walki o prezydenturę przekonać żonę Kwaśniewskiego – Jolantę. Jolanta Kwaśniewska miała wprawdzie świetne sondaże, ale nie zdecydowała się stanąć w wyborcze szranki. Podobnie było z Tomaszem Lisem, którego spekulacje o ewentualnym starcie w wyborach kosztowały intratną posadę w TVN.
Przez długi czas wydawało się że, mimo afery Rywina, prezydenta Kwaśniewskiego zastąpi inny polityk lewicy – Włodzimierz Cimoszewicz. Cimoszewicz, 15 lat po pierwszej próbie walki o pałac prezydencki, bardzo długo prowadził w sondażach ale wtedy na horyzoncie pojawiła się Anna Jarucka. Jarucka, dawna współpracowniczka posła oskarżyła Cimoszewicza o fałszowanie oświadczeń majątkowych. Ostatecznie żaden sąd nie potwierdził jej oskarżeń, ale Cimoszewicz w międzyczasie zdążył wycofać się z wyborów. Później okazało się, że istnieją związki między Jarucką, a politykiem PO Konstantym Miodowiczem, ale mleko się wylało. Lewica pozostała w wyborach bez kandydata.
Początkowo nic nie wskazywało na to, że decydujący bój stoczą ze sobą Lech Kaczyński i Donald Tusk. W pierwszych sondażach obu wyprzedzał m.in. prof. Zbigniew Religa. Z czasem jednak Tusk i Kaczyński zaczęli, korzystając ze stojących za nimi machin partyjnych, zaczęli odrabiać straty i tuż przed I turą było jasne, że w ostatecznej rozgrywce będą się liczyli tylko oni. I tak się stało – w I turze Tusk okazał się o 3 procent lepszy od Kaczyńskiego (pierwszy uzyskał 36 procent wskazań, Tusk – 33 procent).
W II turze Tusk mógł liczyć na poparcie czwartego w wyborach Marka Borowskiego (kandydat rozłamowców z SLD), który uzyskał 10 procent głosów. Tajemnicą było zachowanie Andrzeja Leppera (zajął trzecie miejsce z poparciem rzędu 15 procent), który ostatecznie poparł Lecha Kaczyńskiego. Obaj kandydaci mieli więc podobne poparcie. O wszystkim znów miał zadecydować jeden incydent.
Między I a II turą Jacek Kurski udzielił wywiadu tygodnikowi „Angora", w którym napomknął, że jeden z dziadków Donalda Tuska w czasie II wojny światowej służył w Wehrmachcie o czym wyborcy „powinni wiedzieć". Wypowiedź nie stanowiła głównej osi wywiadu, pojawiła się mimochodem, ale to ona ostatecznie przesądziła o wyniku wyborów. Media ochoczo podchwyciły temat dziadka z Wehrmachtu a Donald Tusk, który już czuł się po trosze prezydentem (takie było zresztą hasło znajdujące się na jego plakatach: prezydent Tusk) był na tak niespodziewany atak zupełnie nieprzygotowany. Poniewczasie sztabowcy PO i sam Tusk zaczęli wyjaśniać, że Józef Tusk został wcielony do Wehrmachtu siłą a służbę pełnił w jednym z batalionów pomocniczych w zachodnich Niemczech i dość szybko uciekł stamtąd do aliantów. Mleko się jednak wylało. W II turze wyborów Kaczyński uzyskał ponad 1,2 miliona głosów więcej niż Tusk i mógł z zadowoleniem zameldować bratu, że wykonał zadanie i został prezydentem.