Media robią wszystko, co mogą, aby podgrzewać atmosferę wyborczą, choć oficjalnie termin wyborów prezydenckich nie został jeszcze ogłoszony. Co ciekawe, kompletnie nie wspomina się o drugich wyborach, samorządowych, które z punktu widzenia obywateli, mają znaczenie dużo większe. Zresztą nie tylko obywateli, ale również partii politycznych. To właśnie wybory samorządowe będą bardziej rzutować wynikami na najważniejszą „bitwę” - wybory parlamentarne. Te zaś zapewne odbędą się wiosną przyszłego roku. Taki kalendarz wyborczy narzuca nam polska prezydencja w Unii Europejskiej.
Wybory samorządowe, które są wyborami zdominowanymi przez partie, nie skupiają uwagi mediów, ponieważ trudno zainteresować społeczeństwo sprawami tak przyziemnymi, jak gminne, czy powiatowe drogi, wodociągi, czy nawet szpitale. Nawet afery lokalne, wójta, burmistrza (prezydenci miast to dla partii już stanowiska selekcyjne, nie znajdą się wśród kandydatów ludzie z niesprawdzoną przeszłością...), mają inny, siermiężny posmak. Przez to fakt, że "rozgrywki regionalne" to nie tylko wojna o stołki, ale również walka o budżety, kasę, dotacje, rzadko dociera do opinii publicznej. Szkoda że media mainstreamowe interesują się tym co i gdzie bąkną na wiecach i akademiach Sikorski, Komorowski, Olechowski i inni, mniej lub bardziej znaczący kandydaci, a nie tym, kogo poszczególne siły polityczne będą desygnować na obieralne stanowiska w samorządach gminnych, powiatowych i wojewódzkich.
Kampania prezydencka jest jak na razie partyjna - i taka pozostanie. Dwaj kandydaci Platformy Obywatelskiej, marszałek Bronisław Komorowski i minister Radosław Sikorski, tak naprawdę substytuty Donalda Tuska, próbują się pięknie różnić, ale i tak wszyscy doskonale wiedzą, że obaj będą realizowali plan zdobycia Pałacu Namiestnikowskiego dla PO. Wprawdzie jeden deklaruje, że będzie głównie działał w Polsce, a drugi sugeruje, że jego aktywność będzie większa poza granicami naszego kraju, ale to, jak będzie wyglądała prezydentura przez najbliższe 5, a zapewne nawet 10 lat, określone zostanie w sztabie obecnego premiera. Jego projekty zmian w Konstytucji, jednoznacznie prowadzące do osłabienia roli prezydenta, sytuują głowę państwa poza głównym nurtem władzy. Pomysły niektórych obserwatorów, czy polityków, że wokół prezydenta może powstać jakaś nowa siła polityczna, wewnątrzpartyjna opozycja w PO, jaką w tej chwili jest wobec rządu kancelaria i BBN urzędującego prezydenta, należy włożyć między bajki.
Lech Kaczyński cała swoją dotychczasową kadencją udowadniał, że jest prezydentem partyjnym i zostało to potwierdzone przez ostatni poznański Kongres Prawa i Sprawiedliwości, gdzie został nie poproszony, a wręcz wezwany do powtórnego kandydowania. Oczywiście po to, aby znów mógł złożyć meldunek o wykonaniu zadania na ręce swojego brata. Na podsumowanie kadencji Lecha Kaczyńskiego, w wymiarze politycznym, społecznym i prestiżowym przyjdzie jeszcze czas, ale już dziś można powiedzieć, że był on prezydentem IV RP, a w mniejszym stopniu tej Polski, jak jest zapisana w Konstytucji RP z kwietnia 1997. I najciekawsze jest to, że patrząc na jego działania, jest on chyba najbardziej lewicowym prezydentem po roku 1989... Nie licząc oczywiście Wojciecha Jaruzelskiego.
We współczesnej polityce by walczyć o urząd prezydenta nie wystarczy mieć racji moralnej, lub chlubnej przeszłości (tak jak np. Kornel Morawiecki) - trzeba mieć jeszcze, charyzmę, pomysł na prezydenturę, aparat organizacyjny i dodatkowo trafić w swój czas. A Polacy nie chcą już ani rewolucji, ani przełomów. Słowa "zmiana, reforma" nie są postrzegane pozytywnie. W ogóle mówienie do Polaków 20 lat po roku 1989, że teraz trzeba dokonać rewolucji, stało się anachroniczne. Jedyny kandydat, który usiłuje budować program pozapartyjny, społeczny i gospodarczy, Andrzej Olechowski, ma i charyzmę, i przesłanie, ale nie stoi za nim żaden duży aparat partyjny, brakuje mu też paliwa, czyli funduszy. Tego jeszcze nie widać tak wyraźnie, ale kiedy wybory zostaną ogłoszone, przewaga finansowa kandydatów partyjnych zepchnie Olechowskiego poza pierwszą trójkę.
Kampania będzie więc zderzeniem dwóch frakcji postsolidarnościowych. Dlatego wszystko to co zobaczymy, usłyszymy i przeczytamy w trakcie najbliższego półrocza, będzie doskonale znane - i doskonale zgrane. Żaden z głównych kandydatów nie przedstawi nam nic świeżego, nic zaskakującego, nawet jeżeli znany spec od politycznego wizerunku, Eryk Mistewicz, wpadłby na nowy pomysł politycznej narracji. Nic, poza może wielkim, niespodziewanym skandalem, nie zagrodzi kandydatowi PO, niezależnie od tego, który z dwóch delfinów zostanie wybrany, drogi do prezydentury. Ani kryzys, którego de facto nie ma, ani afera hazardowa, ani nawet marazm społeczeństwa, które tym razem znów do urn nie pójdzie nie uratuje też prezydenckich szans Lecha Kaczyńskiego.
Kampania prezydencka Anno Domini 2010, będzie nudnym i przewidywalnym spektaklem. Cóż, wolę nudę dziś, niż strach przed niepewnym jutrem.
Kampania prezydencka jest jak na razie partyjna - i taka pozostanie. Dwaj kandydaci Platformy Obywatelskiej, marszałek Bronisław Komorowski i minister Radosław Sikorski, tak naprawdę substytuty Donalda Tuska, próbują się pięknie różnić, ale i tak wszyscy doskonale wiedzą, że obaj będą realizowali plan zdobycia Pałacu Namiestnikowskiego dla PO. Wprawdzie jeden deklaruje, że będzie głównie działał w Polsce, a drugi sugeruje, że jego aktywność będzie większa poza granicami naszego kraju, ale to, jak będzie wyglądała prezydentura przez najbliższe 5, a zapewne nawet 10 lat, określone zostanie w sztabie obecnego premiera. Jego projekty zmian w Konstytucji, jednoznacznie prowadzące do osłabienia roli prezydenta, sytuują głowę państwa poza głównym nurtem władzy. Pomysły niektórych obserwatorów, czy polityków, że wokół prezydenta może powstać jakaś nowa siła polityczna, wewnątrzpartyjna opozycja w PO, jaką w tej chwili jest wobec rządu kancelaria i BBN urzędującego prezydenta, należy włożyć między bajki.
Lech Kaczyński cała swoją dotychczasową kadencją udowadniał, że jest prezydentem partyjnym i zostało to potwierdzone przez ostatni poznański Kongres Prawa i Sprawiedliwości, gdzie został nie poproszony, a wręcz wezwany do powtórnego kandydowania. Oczywiście po to, aby znów mógł złożyć meldunek o wykonaniu zadania na ręce swojego brata. Na podsumowanie kadencji Lecha Kaczyńskiego, w wymiarze politycznym, społecznym i prestiżowym przyjdzie jeszcze czas, ale już dziś można powiedzieć, że był on prezydentem IV RP, a w mniejszym stopniu tej Polski, jak jest zapisana w Konstytucji RP z kwietnia 1997. I najciekawsze jest to, że patrząc na jego działania, jest on chyba najbardziej lewicowym prezydentem po roku 1989... Nie licząc oczywiście Wojciecha Jaruzelskiego.
We współczesnej polityce by walczyć o urząd prezydenta nie wystarczy mieć racji moralnej, lub chlubnej przeszłości (tak jak np. Kornel Morawiecki) - trzeba mieć jeszcze, charyzmę, pomysł na prezydenturę, aparat organizacyjny i dodatkowo trafić w swój czas. A Polacy nie chcą już ani rewolucji, ani przełomów. Słowa "zmiana, reforma" nie są postrzegane pozytywnie. W ogóle mówienie do Polaków 20 lat po roku 1989, że teraz trzeba dokonać rewolucji, stało się anachroniczne. Jedyny kandydat, który usiłuje budować program pozapartyjny, społeczny i gospodarczy, Andrzej Olechowski, ma i charyzmę, i przesłanie, ale nie stoi za nim żaden duży aparat partyjny, brakuje mu też paliwa, czyli funduszy. Tego jeszcze nie widać tak wyraźnie, ale kiedy wybory zostaną ogłoszone, przewaga finansowa kandydatów partyjnych zepchnie Olechowskiego poza pierwszą trójkę.
Kampania będzie więc zderzeniem dwóch frakcji postsolidarnościowych. Dlatego wszystko to co zobaczymy, usłyszymy i przeczytamy w trakcie najbliższego półrocza, będzie doskonale znane - i doskonale zgrane. Żaden z głównych kandydatów nie przedstawi nam nic świeżego, nic zaskakującego, nawet jeżeli znany spec od politycznego wizerunku, Eryk Mistewicz, wpadłby na nowy pomysł politycznej narracji. Nic, poza może wielkim, niespodziewanym skandalem, nie zagrodzi kandydatowi PO, niezależnie od tego, który z dwóch delfinów zostanie wybrany, drogi do prezydentury. Ani kryzys, którego de facto nie ma, ani afera hazardowa, ani nawet marazm społeczeństwa, które tym razem znów do urn nie pójdzie nie uratuje też prezydenckich szans Lecha Kaczyńskiego.
Kampania prezydencka Anno Domini 2010, będzie nudnym i przewidywalnym spektaklem. Cóż, wolę nudę dziś, niż strach przed niepewnym jutrem.