Internet oferuje nam znacznie więcej niż może dać telewizja. Żeby jednak zacząć czerpać z niego radość, trzeba się go nauczyć. Trzeba porzucić kanapę i przesiąść się do biurka. Dokonać wysiłku i stać się aktywnym
Ostatnio zdarzają mi się takie dni, a nawet tygodnie, gdy prawie nie oglądam telewizji. Nie, nie należę do tych wysublimowanych intelektualistów, którzy trzymają telewizor w zamkniętej szafie albo nie posiadają go w ogóle, żeby nie zaśmiecać sobie świata naturalnych myśli i odczuć. Mam telewizor i wcale nie schowany, lecz... nie włączam go, gdy surfuję w sieci. Internet wciąga nie tylko różnorodnością treści, wszechdostępnością, ale także dzięki temu, że proponuje interakcję i opartą na niej grę towarzyską - poznawanie obcych ludzi i wdawanie się z nimi w nie kończące się rozmowy.
Gdy po dłuższej przerwie siadam jednak przed telewizorem, coraz częściej zaczynam odczuwać narastający anachronizm. Wszystko jest niby takie samo, jak było, ale mniej i mniej odpowiada duchowi czasu. Jakby telewizja zatrzymała się w rozwoju. Jakby nie uczyła się już niczego nowego i nie odkrywała żadnych nowych możliwości. Dla takiego telemaniaka jak ja to odkrycie bulwersujące, więc nic dziwnego, że podszedłem do niego podejrzliwie. Zacząłem analizować punkt po punkcie, o co w tym moim rozczarowaniu tak naprawdę chodzi...
I oto dostrzegłem, że jest zasadnicza różnica między oglądaniem telewizji i surfowaniem w sieci. Z grubsza biorąc, polega ona na stosunku do aktywności. Telewizję odbiera się "na leniuszka". Włącza się telewizor i czeka, żeby nas rozerwał. Można wtedy siedzieć w fotelu, rozwalać się na kanapie lub leżeć w łóżku, siorbiąc herbatę. Można jednocześnie rozmawiać przez telefon lub przeglądać gazetę. Można też jeść. To dlatego telewizję oglądamy coraz bardziej nieuważnie, coraz częściej traktując ją jak radio - tło dla codziennego życia.
Tymczasem Internet wymaga od nas czegoś wręcz odwrotnego - aktywności zarówno fizycznej, jak i umysłowej. Żeby sprawnie się poruszać w sieci, trzeba wygodnie zasiąść przed komputerem i pozwolić palcom dłoni szaleć po klawiaturze, by ta podróż miała swoją dynamikę i sens. Nie da się przy tym czytać gazety, rozmawiać przez telefon (najczęściej linia jest zresztą zajęta, bo przecież łączymy się przez modem), ani jeść kolacji (okruchy wpadają między klawisze klawiatury). Trzeba być głową, sercem i rękami w Internecie!
Ten wysiłek opłaca się jednak stukrotnie. Dzięki niemu możemy odkrywać świat na własną rękę, wiedzieć więcej niż jest napisane w gazetach, wyrabiać sobie niezależne zdanie na każdy temat i - przede wszystkim - natychmiast móc je wyrażać w różnych internetowych dyskusjach i czatach (czyli rozmówkach na żywo). O czymś, co stało się przed kilkoma minutami, możemy porozmawiać z kimś, kto był tego świadkiem lub choćby mieszka w pobliżu miejsca zdarzenia. Pierwsi możemy zobaczyć zdjęcia, pierwsi dowiedzieć się wszystkiego na temat dramatycznej sytuacji.
Jasne, można wygodnie leżeć na wersalce, patrzeć w telewizor i pozwolić, by obraz świata układał nam w głowach na przykład prezenter sensacyjnych wiadomości, Tomasz Lis, ale czy nie bardziej podniecająco jest zrobić to na własną rękę i być lepiej poinformowanym niż telewizyjny lektor?
Internet, czyli świat wirtualny, oferuje nam znacznie więcej niż może dać telewizja, ale i wymaga więcej. Nie bez przyczyny najpierw chwytają się zań najbystrzejsi w swoim pokoleniu. Ci, którzy nie kwękają, że "nic z tego nie rozumieją" albo "że mają antytalent do maszyn", albo nawet, że to "odhumanizowanie naszego życia". Te wykręty to świadectwa lenistwa! Bo, żeby zacząć czerpać radość z Internetu, trzeba się najpierw go nauczyć. Trzeba porzucić kanapę i przesiąść się do biurka. Dokonać wysiłku i stać się aktywnym.
Wiek XXI bez wątpienia będzie należał do jednostek (a nie mas), które wykażą się Aktywnością. W XXI w. każdy będzie musiał być self-made manem. Ci, którzy stchórzą, pozostaną sfrustrowaną masą. Gdy więc po kilku dniach i nocach surfowania włączam telewizor, widzę go jako przeżytek XX w. nie ze względu na to, co pokazuje, lecz jakiej postawy oczekuje ode mnie. To znaczy - prawdę mówiąc - nie oczekuje niczego. Próbuje mi dogodzić albo mi się podlizać, czasem (późno w nocy) zaszokować, ale wtedy dawno już podróżuję w wirtualnej sieci.
Już wkrótce wszystkim nam ukaże się świat według Aktywnych: szybki, inteligentny, bezkompromisowy, pozbawiony nominowanych autorytetów, natomiast pełen interesujących ludzi, prezentujących mistrzostwo w swoich wycinkowych przedziałach wiedzy i emocji. Tu każda głupia odzywka może liczyć na natychmiastową ripostę. Tu błąd prawie zawsze zostaje poprawiony, a próba poszerzenia wolności osobistej i przekonań - doceniona. Co tu dużo gadać - wierzę w ten świat.
Gdy po dłuższej przerwie siadam jednak przed telewizorem, coraz częściej zaczynam odczuwać narastający anachronizm. Wszystko jest niby takie samo, jak było, ale mniej i mniej odpowiada duchowi czasu. Jakby telewizja zatrzymała się w rozwoju. Jakby nie uczyła się już niczego nowego i nie odkrywała żadnych nowych możliwości. Dla takiego telemaniaka jak ja to odkrycie bulwersujące, więc nic dziwnego, że podszedłem do niego podejrzliwie. Zacząłem analizować punkt po punkcie, o co w tym moim rozczarowaniu tak naprawdę chodzi...
I oto dostrzegłem, że jest zasadnicza różnica między oglądaniem telewizji i surfowaniem w sieci. Z grubsza biorąc, polega ona na stosunku do aktywności. Telewizję odbiera się "na leniuszka". Włącza się telewizor i czeka, żeby nas rozerwał. Można wtedy siedzieć w fotelu, rozwalać się na kanapie lub leżeć w łóżku, siorbiąc herbatę. Można jednocześnie rozmawiać przez telefon lub przeglądać gazetę. Można też jeść. To dlatego telewizję oglądamy coraz bardziej nieuważnie, coraz częściej traktując ją jak radio - tło dla codziennego życia.
Tymczasem Internet wymaga od nas czegoś wręcz odwrotnego - aktywności zarówno fizycznej, jak i umysłowej. Żeby sprawnie się poruszać w sieci, trzeba wygodnie zasiąść przed komputerem i pozwolić palcom dłoni szaleć po klawiaturze, by ta podróż miała swoją dynamikę i sens. Nie da się przy tym czytać gazety, rozmawiać przez telefon (najczęściej linia jest zresztą zajęta, bo przecież łączymy się przez modem), ani jeść kolacji (okruchy wpadają między klawisze klawiatury). Trzeba być głową, sercem i rękami w Internecie!
Ten wysiłek opłaca się jednak stukrotnie. Dzięki niemu możemy odkrywać świat na własną rękę, wiedzieć więcej niż jest napisane w gazetach, wyrabiać sobie niezależne zdanie na każdy temat i - przede wszystkim - natychmiast móc je wyrażać w różnych internetowych dyskusjach i czatach (czyli rozmówkach na żywo). O czymś, co stało się przed kilkoma minutami, możemy porozmawiać z kimś, kto był tego świadkiem lub choćby mieszka w pobliżu miejsca zdarzenia. Pierwsi możemy zobaczyć zdjęcia, pierwsi dowiedzieć się wszystkiego na temat dramatycznej sytuacji.
Jasne, można wygodnie leżeć na wersalce, patrzeć w telewizor i pozwolić, by obraz świata układał nam w głowach na przykład prezenter sensacyjnych wiadomości, Tomasz Lis, ale czy nie bardziej podniecająco jest zrobić to na własną rękę i być lepiej poinformowanym niż telewizyjny lektor?
Internet, czyli świat wirtualny, oferuje nam znacznie więcej niż może dać telewizja, ale i wymaga więcej. Nie bez przyczyny najpierw chwytają się zań najbystrzejsi w swoim pokoleniu. Ci, którzy nie kwękają, że "nic z tego nie rozumieją" albo "że mają antytalent do maszyn", albo nawet, że to "odhumanizowanie naszego życia". Te wykręty to świadectwa lenistwa! Bo, żeby zacząć czerpać radość z Internetu, trzeba się najpierw go nauczyć. Trzeba porzucić kanapę i przesiąść się do biurka. Dokonać wysiłku i stać się aktywnym.
Wiek XXI bez wątpienia będzie należał do jednostek (a nie mas), które wykażą się Aktywnością. W XXI w. każdy będzie musiał być self-made manem. Ci, którzy stchórzą, pozostaną sfrustrowaną masą. Gdy więc po kilku dniach i nocach surfowania włączam telewizor, widzę go jako przeżytek XX w. nie ze względu na to, co pokazuje, lecz jakiej postawy oczekuje ode mnie. To znaczy - prawdę mówiąc - nie oczekuje niczego. Próbuje mi dogodzić albo mi się podlizać, czasem (późno w nocy) zaszokować, ale wtedy dawno już podróżuję w wirtualnej sieci.
Już wkrótce wszystkim nam ukaże się świat według Aktywnych: szybki, inteligentny, bezkompromisowy, pozbawiony nominowanych autorytetów, natomiast pełen interesujących ludzi, prezentujących mistrzostwo w swoich wycinkowych przedziałach wiedzy i emocji. Tu każda głupia odzywka może liczyć na natychmiastową ripostę. Tu błąd prawie zawsze zostaje poprawiony, a próba poszerzenia wolności osobistej i przekonań - doceniona. Co tu dużo gadać - wierzę w ten świat.
Więcej możesz przeczytać w 26/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.