Podróż prezydenta Korei Południowej Kim De Dzunga do północnokoreańskiej jaskini lwa została uznana za wydarzenie historyczne już w momencie, gdy ją zapowiedziano
Nikt nie spodziewał się jednak, że będzie ona czymś więcej niż kurtuazyjnym spotkaniem, po którym za sukces poczytano by to, że w ogóle do niego doszło. Tymczasem osiągnięto więcej niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Wypitym duszkiem kieliszkiem szampana północnokoreański lider Kim Dzong Il uczcił podpisanie w Phenianie porozumień z prezydentem Korei Południowej, ten zaś zaprosił gospodarza do złożenia rewizyty w Seulu. Ma się ona odbyć w terminie "dogodnym dla obu stron". Obserwatorzy pheniańskiego szczytu nie ukrywali zaskoczenia. Północnokoreań-ski sfinks, o którego tajemniczym życiu krążą legendy, zachowywał się zaskakująco swobodnie, a atmosfera spotkania nie miała nic wspólnego z demonstrowaną od dziesięcioleci nieprzejednaną wrogością. Jeszcze bardziej zaskoczeni byli Koreańczycy, umiejący doskonale odczytać język gestów i symboli.
Pierwszy szczyt przywódców podzielonego półwyspu przyniósł bardzo wymierne korzyści. Jeszcze latem tego roku będą mogli się spotkać członkowie rodzin rozłączonych od 50 lat. Możliwość taka pojawi się 15 sierpnia w kolejną, 55. rocznicę wyzwolenia Korei spod 35-letniej okupacji japońskiej. Partnerzy planują budowę połączeń drogowych, morskich i lotniczych. Koreańczycy z południa mają pomóc głodującym braciom. Krok po kroku powinno to prowadzić do osiągnięcia ostatecznego celu - reunifikacji ojczyzny. Inną sprawą jest to, jak obie strony rozumieją owo zjednoczenie i kiedy miałoby ono nastąpić. Na razie za sukces uznać trzeba samo przełamanie tabu i zajęcie miejsca przy stole obrad.
Kim Dzong Il po raz pierwszy, w świetle jupiterów wystąpił w roli otwartego, pragmatycznego przywódcy. Po przejęciu w 1994 r. władzy po charyzmatycznym i despotycznym ojcu rzadko pojawiał się publicznie. Mało mówił. Teraz elokwencja i poczucie humoru zamanifestowane wobec kolegi z Seulu "uczłowieczyły" satrapę. Czy to tylko gra obliczona na zmianę wizerunku pheniańskiego przywódcy w oczach świata? Czy temu samemu ma służyć przekazana za pośrednictwem Korei Południowej zaskakująca propozycja zaproszenia papieża do KRLD, państwa, w którym można było trafić do obozu pracy za posiadanie dewocjonaliów?
Zachowanie Kim Dzong Ila od początku było szokujące. Najpierw pojechał na lotnisko powitać gościa. Oryginalny protokół tego nie przewidywał. Cierpliwie czekał, gdy Kim dłuższą chwilę stał na wierzchołku trapu, opanowując wzruszenie. Uścisk dłoni obydwu Kimów zdawał się być serdeczny. Ku zdumieniu obserwatorów, gościa uraczono również folklorem. Zamiast serwować mu zwyczajowe ideologiczne widowisko teatralno-baletowe ku czci bohaterskich wodzów z Północy, Kim De Dzungowi pokazano ludowe śpiewy i tańce.
Gospodarz ujął seulską delegację dowcipem. Posądzany o izolowanie się od świata i lęk przed podróżami zagranicznymi Kim Dzong Il bawił swych rozmówców opowieściami o wojażach odbywanych w przebraniu. "Byłem tak w Chinach i Indonezji" - oświadczył. Nadal jednak nie wiadomo, jak wygląda życie prywatne tajemniczego samowładcy. Czy rzeczywiście porywano kobiety z południa, mające zaspokoić jego rzekomo wybujałe chucie? Czy ma słabość do kieliszka? Czy jest miłośnikiem kina zachodniego, posiadaczem ogromnej filmoteki?
Demonstrowany luz lidera ma niewiele wspólnego z ponurą rzeczywistością Korei Północnej. "Koreański Ludowo-Demokratyczny Raj Robotników" (takiej między innymi nazwy używa propaganda tego państwa) jest iście orwellowskim totalitarnym tworem. Ten "raj" to dziś jedno z najbiedniejszych krajów. Tragiczne rezultaty szaleńczych eksperymentów gospodarczych, na które nałożyły się skutki pięcioletniej suszy, doprowadziły do nędzy i głodu. Według nie potwierdzonych danych, w komunistycznym skansenie z głodu zmarło ponad milion ludzi. Kilka tysięcy zginęło podczas prób ucieczki za granicę, głównie do Chin.
Polityka zagraniczna Korei Północnej od dziesięcioleci sprowadzała się do trzech elementów: propagowania idei Dżucze (wymyślonej przez Kim Ir Sena mieszanki marksizmu, maoizmu i autarkii), przygotowań do agresji na Koreę Południową (i ewentualnie Japonię) oraz zawyżania liczby ofiar głodu w celu zachęcenia innych krajów do udzielania pomocy humanitarnej. Istotną częścią polityki - a zarazem gospodarki - tego kraju jest produkcja narkotyków, fałszowanie pieniędzy i "eksport rewolucji" (doradcy wojskowi są w 12 krajach afrykańskich). Podstawą rachitycznej gospodarki jest rolnictwo, rybołówstwo i przemysł wydobywczy. Gospodarka jest niemal całkowicie izolowana od świata z powodu braku oferty eksportowej, niewypłacalności i sankcji nałożonych na Phenian. Zapowiedź złagodzenia niektórych z nich przez Stany Zjednoczone może nieco poprawić sytuację, tym bardziej że liberalizacja stanowiska Waszyngtonu umożliwi zwiększenie pomocy humanitarnej.
KRLD powstała w wyniku zajęcia połowy Półwyspu Koreańskiego przez Armię Radziecką po kapitulacji Japonii. Jej przywódca Kim Ir Sen (co znaczy "Być Słońcem"), który naprawdę nazywał się Kim Song Dzu, został tam przywieziony na statku "Pugaczow" w stopniu kapitana Armii Radzieckiej. Towarzysze radzieccy awansowali go do stopnia "legendarnego generała". Na propagandowych obrazach i filmach możemy zobaczyć Kim Ir Sena, jak z pepeszą na plecach samotnie przekracza graniczną rzekę Annuk, by wyzwolić Koreę spod japońskiej okupacji. W licznych dziełach przedstawiany jest jako geniusz, wyzwoliciel Korei. Świadczą o tym tytuły obrazów: "Wielki Wódz, towarzysz Kim Ir Sen, odwiedza gospodarstwo ogrodnicze, udzielając wskazówek na miejscu", "Genialne rady towarzysza Kim Ir Sena pozwalają zwiększyć produkcję" czy napisy na płytach pamiątkowych: "Będąc dzieckiem, Wielki Wódz, towarzysz Kim Ir Sen, bawiąc się na tej skale, podjął ideę wyzwolenia kraju spod okupacji japońskich imperialistów", "W tym miejscu towarzyszka Jim Dzon Suk, żona Wielkiego Wodza, towarzysza Kim Ir Sena, udając się na wycieczkę w Góry Diamentowe, przypomniała sobie, że nie ugotowała mężowi obiadu. Zrezygnowała z atrakcji nasycenia swoich oczu widokami najpiękniejszych na świecie Gór Diamentowych, zawróciła i ugotowała mężowi obiad, który mu bardzo smakował". Po śmierci Kim Ir Sena, według propagandy, płakały jaskółki, a w jedną z rocznic jego śmierci dziesięć żurawi okrążyło dziesięć razy pomnik idei Dżucze w Phenianie.
W rzeczywistości Kim Ir Sen ukończył dwie klasy szkoły średniej w Chinach. Walczył przez pewien czas w partyzantce antyjapońskiej. Tyle że chińskiej, a nie koreańskiej. W 1940 r. uciekł do ZSRR, gdzie ożenił się z Kim Dzon Suk, używającą wówczas imienia Wiera. W 1942 r. w syberyjskiej wsi Wjakuckoje urodził się ich starszy syn, Jurij Ilsigijewicz Kim, znany obecnie jako Kim Dzong Il. Według komunistycznego legendarium, Kim Dzong Il urodził się w baraku partyzanckim na stoku świętej góry Pektusan. Jego urodziny przepowiedziała pewnemu siwo-brodemu starcowi mówiąca ludzkim głosem jaskółka, a wokół zakwitły kwiaty i rozległy się chóralne trele ptaków, choć był to luty.
Kim Ir Sen panicznie bał się latać samolotem i prawdopodobnie dlatego wysłał Kim Dzong Ila do szkoły lotniczej w Dreźnie. Ten jednak też bał się latania i ani razu nie wsiadł do samolotu. Szkoły nie ukończył, lecz po powrocie do Korei od razu został awansowany na generała. Po śmierci ojca to on został jedynym sternikiem ojczyzny. Kim Dzong Il jest niskiego wzrostu, dlatego nosi buty na wysokim koturnie. Ponieważ kręcą mu się włosy - rzecz niezwykła u Koreańczyka - wszystkie jego portrety muszą być retuszowane. Ma wadę wymowy i przez kilka lat rządzenia powiedział publicznie tylko dwa słowa: "Czołem żołnierze".
Obywatele "robotniczego raju" żyją w surrealistycznym falansterze. Ich dzień dzieli się na trzy części: 8 godzin pracy, 8 godzin szkoleń politycznych i 8 godzin odpoczynku. Płace są znikome. Nie istnieją sklepy. Towary rozdzielane są według kryterium lojalności. W kraju funkcjonują całotygodniowe przedszkola dla dzieci powyżej trzech lat, które widują rodziców tylko w niedzielę. Dzieci uczą się maszerować, składać karabiny, śpiewać piosenki o przywódcach oraz takich przedmiotów, jak "Dzieciństwo Wielkiego Wodza, towarzysza Kim Ir Sena i Ukochanego Przywódcy, towarzysza Kim Dzong Ila". Powszechna jest kontrola wszelkich aspektów życia obywateli. Nie mają oni prawa do wygłaszania własnych opinii ani nawet słuchania czegokolwiek innego niż oficjalnie głosi partii.
Armia KRLD liczy 1 128 000 ludzi. Rezerwa mobilizowana w ciągu 12 godzin to 6 mln żołnierzy. W oddziałach milicji służy milion funkcjonariuszy. Służba wojskowa trwa (w zależności od jednostki) od pięciu do dziesięciu lat, następnie obowiązkowa służba w organizacjach paramilitarnych - w Korpusie Pacyfikacyjnym (do 40. roku życia) i w Czerwonej Gwardii (do 60. roku życia). Olbrzymia, sfanatyzowana armia budzi obawy sąsiadów, ale eksperci twierdzą, że jej wartość bojowa może nie być wielka. Znacznie groźniejsze mogą być zbudowane na bazie radzieckich SCUD-ów północnokoreańskie rakiety balistyczne Rodong. Najnowsze z nich mogą z łatwością dotrzeć do Japonii, a teoretycznie także zbombardować cele na zachodnim wybrzeżu USA. Obawy związane są także z rzekomo pokojowym programem badań jądrowych Korei Północnej. Przy pomocy amerykańskiej Phenian ma wymienić swoje reaktory atomowe na mniej niebezpieczne, ale istnieją podejrzenia, że i tak posiada w swoim arsenale przynajmniej kilka ładunków nuklearnych.
W KRLD przetrzymuje się 150 tys. więźniów politycznych i przestępców pospolitych (ich liczba nie jest znana) w 12 obozach koncentracyjnych. Powszechnie stosowane są tortury i pozasądowe egzekucje. Od 1967 r. więźniowie sprzedawani są do obozów pracy na Syberii. Warunki w obozach koreańskich są takie, że więźniowie marzą o wysłaniu ich na Syberię. Strażnicy dostają za zabicie więźnia specjalną premię: pół kilograma wołowiny i dwie butelki piwa. Oto relacje uciekinierów: "[...] można zabijać kijem, przez ukamienowanie i ciosami łopaty. Zdarza się, że więźniowie zabijani są dla zabawy, w trakcie konkursu strzeleckiego [...]".
Mnożą się ucieczki z Korei Północnej do Chin i do Rosji. Ostatnio jednak oba te kraje coraz częściej wydają żyjących z kradzieży i włóczęgostwa zbiegów władzom KRLD, które kierują ich do obozów lub rozstrzeliwują. Zrozpaczeni i zdesperowani ludzie uciekają przed nędzą i głodem. Podstawą wyżywienia stały się tzw. czarne kluski, robione z mieszanki mąki, trocin i zmielonych kaczanów kukurydzy. Wieśniacy wstrzymują się jak najdłużej z pochówkiem zmarłych, by uchronić ich przed kanibalizmem wygłodzonych sąsiadów. Kraje wolnego świata, w tym główny wróg - Korea Południowa, od pewnego czasu udzielają KRLD pomocy żywnościowej, ale jest ona o wiele za mała. W tym samym okresie rząd Korei Północnej zakupił dwieście luksusowych mercedesów 600 SL oraz ogromne partie broni z Rosji i z Chin.
Uściski dłoni i ogólnikowe zapowiedzi "odwilży" nie powinny przesłaniać prawdziwego obrazu Korei Północnej. Dlatego mogą dziwić starania niektórych polskich lewicowych polityków, którzy usiłowali ocieplić nasze stosunki z "robotniczym rajem" - i to długo przed pheniańskim szczytem. Polska była jedynym krajem członkowskim NATO utrzymującym stosunki dyplomatyczne z KRLD (niedawno nawiązały je także Włochy). Stosunki te, ograniczone i wręcz letargiczne, sprowadzają się do formalnego minimum, a tymczasem grupa posłów PSL i SLD, pod wodzą posła sojuszu Cezarego Stryjaka, założyła Grupę Między-parlamentarną Polska-Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna. Wiosną posłowie Gadzinowski i Stryjak (obaj z SLD) udali się do Korei Północnej z wizytą przyjaźni. Na prośbę marszałka Płażyńskiego w delegacji wzięła udział posłanka AWS. Po powrocie poseł Gadzinowski napisał w "Nie" artykuł pod tytułem "Niesiołowski do Korei". Myśl przewodnia tego tekstu głosi, że to taki wspaniały kraj bez prostytucji, pornografii i innych patologii, w którym posłowi Niesiołowskiemu powinno się podobać. To też jeszcze od biedy można by zrozumieć, bo poseł Gadzinowski znany jest z ekstrawagancji idealnie przeciwstawnych działalności posła Niesiołowskiego, a faktycznie, w kraju będącym gigantycznym łagrem zlikwidowano wolność obyczajów przy okazji likwidacji wszelkiej wolności.
Ale i na tym nie koniec. Ambasada KRLD w Warszawie urządziła wystawę malarstwa i rękodzieła artystycznego Korei Północnej w Domu Przyjaźni (dawny Dom Przyjaźni Polsko-Radzieckiej). Wystawa ta nie miała wiele wspólnego ze sztuką, była zaś typową imprezą propagandową. Jedynym polskim politykiem uczestniczącym w jej otwarciu był Zdzisław Góralczyk, minister w Kancelarii Prezydenta RP, do niedawna ambasador RP w Pekinie z rekomendacji PSL.
Potencjalne zjednoczenie Korei ciągle wydaje się odległą perspektywą. Nie jest ono w tej chwili na rękę ani Japonii, ani USA - dwóm największym graczom w regionie. Nie jest wykluczone, że US Army musiałyby opuścić bazy wojskowe na Półwyspie Koreańskim. Dziś w Korei Południowej stacjonuje 37 tys. żołnierzy amerykańskich. Są tam, by wstrzymać ewentualną agresję z północy, ale w istocie są czynnikiem równowagi w regionie. Ewakuacja Amerykanów umocniłaby komunistyczne Chiny jako mocarstwo dyktujące bieg spraw w Azji Wschodniej.
Jednolita Korea, zamieszkana przez 70 mln ludzi, stanowiłaby poważne polityczne i gospodarcze wyzwanie dla Japonii. Można przypuszczać, że wytrwali, pracowici Koreańczycy szybko postawiliby na nogi gospodarkę północy. Terapia taka musiałaby kosztować około biliona dolarów (!) i wiązałaby się z wielkimi kłopotami - np. przez pewien czas między oboma częściami państwa istniałaby granica. W końcu jednak pod bokiem Japończyków wyrósłby potężny rywal, chowający historyczne urazy i mający ambicje prześcignięcia sąsiada. Mimo tych - w istocie bardzo teoretycznych - problemów wszystkie państwa regionu na pewno z ulgą powitałyby koniec szaleńczego północnokoreańskiego reżimu, który od półwiecza zagrażał stabilności w regionie, choć nie był w stanie nawet nakarmić własnych obywateli.
Pierwszy szczyt przywódców podzielonego półwyspu przyniósł bardzo wymierne korzyści. Jeszcze latem tego roku będą mogli się spotkać członkowie rodzin rozłączonych od 50 lat. Możliwość taka pojawi się 15 sierpnia w kolejną, 55. rocznicę wyzwolenia Korei spod 35-letniej okupacji japońskiej. Partnerzy planują budowę połączeń drogowych, morskich i lotniczych. Koreańczycy z południa mają pomóc głodującym braciom. Krok po kroku powinno to prowadzić do osiągnięcia ostatecznego celu - reunifikacji ojczyzny. Inną sprawą jest to, jak obie strony rozumieją owo zjednoczenie i kiedy miałoby ono nastąpić. Na razie za sukces uznać trzeba samo przełamanie tabu i zajęcie miejsca przy stole obrad.
Kim Dzong Il po raz pierwszy, w świetle jupiterów wystąpił w roli otwartego, pragmatycznego przywódcy. Po przejęciu w 1994 r. władzy po charyzmatycznym i despotycznym ojcu rzadko pojawiał się publicznie. Mało mówił. Teraz elokwencja i poczucie humoru zamanifestowane wobec kolegi z Seulu "uczłowieczyły" satrapę. Czy to tylko gra obliczona na zmianę wizerunku pheniańskiego przywódcy w oczach świata? Czy temu samemu ma służyć przekazana za pośrednictwem Korei Południowej zaskakująca propozycja zaproszenia papieża do KRLD, państwa, w którym można było trafić do obozu pracy za posiadanie dewocjonaliów?
Zachowanie Kim Dzong Ila od początku było szokujące. Najpierw pojechał na lotnisko powitać gościa. Oryginalny protokół tego nie przewidywał. Cierpliwie czekał, gdy Kim dłuższą chwilę stał na wierzchołku trapu, opanowując wzruszenie. Uścisk dłoni obydwu Kimów zdawał się być serdeczny. Ku zdumieniu obserwatorów, gościa uraczono również folklorem. Zamiast serwować mu zwyczajowe ideologiczne widowisko teatralno-baletowe ku czci bohaterskich wodzów z Północy, Kim De Dzungowi pokazano ludowe śpiewy i tańce.
Gospodarz ujął seulską delegację dowcipem. Posądzany o izolowanie się od świata i lęk przed podróżami zagranicznymi Kim Dzong Il bawił swych rozmówców opowieściami o wojażach odbywanych w przebraniu. "Byłem tak w Chinach i Indonezji" - oświadczył. Nadal jednak nie wiadomo, jak wygląda życie prywatne tajemniczego samowładcy. Czy rzeczywiście porywano kobiety z południa, mające zaspokoić jego rzekomo wybujałe chucie? Czy ma słabość do kieliszka? Czy jest miłośnikiem kina zachodniego, posiadaczem ogromnej filmoteki?
Demonstrowany luz lidera ma niewiele wspólnego z ponurą rzeczywistością Korei Północnej. "Koreański Ludowo-Demokratyczny Raj Robotników" (takiej między innymi nazwy używa propaganda tego państwa) jest iście orwellowskim totalitarnym tworem. Ten "raj" to dziś jedno z najbiedniejszych krajów. Tragiczne rezultaty szaleńczych eksperymentów gospodarczych, na które nałożyły się skutki pięcioletniej suszy, doprowadziły do nędzy i głodu. Według nie potwierdzonych danych, w komunistycznym skansenie z głodu zmarło ponad milion ludzi. Kilka tysięcy zginęło podczas prób ucieczki za granicę, głównie do Chin.
Polityka zagraniczna Korei Północnej od dziesięcioleci sprowadzała się do trzech elementów: propagowania idei Dżucze (wymyślonej przez Kim Ir Sena mieszanki marksizmu, maoizmu i autarkii), przygotowań do agresji na Koreę Południową (i ewentualnie Japonię) oraz zawyżania liczby ofiar głodu w celu zachęcenia innych krajów do udzielania pomocy humanitarnej. Istotną częścią polityki - a zarazem gospodarki - tego kraju jest produkcja narkotyków, fałszowanie pieniędzy i "eksport rewolucji" (doradcy wojskowi są w 12 krajach afrykańskich). Podstawą rachitycznej gospodarki jest rolnictwo, rybołówstwo i przemysł wydobywczy. Gospodarka jest niemal całkowicie izolowana od świata z powodu braku oferty eksportowej, niewypłacalności i sankcji nałożonych na Phenian. Zapowiedź złagodzenia niektórych z nich przez Stany Zjednoczone może nieco poprawić sytuację, tym bardziej że liberalizacja stanowiska Waszyngtonu umożliwi zwiększenie pomocy humanitarnej.
KRLD powstała w wyniku zajęcia połowy Półwyspu Koreańskiego przez Armię Radziecką po kapitulacji Japonii. Jej przywódca Kim Ir Sen (co znaczy "Być Słońcem"), który naprawdę nazywał się Kim Song Dzu, został tam przywieziony na statku "Pugaczow" w stopniu kapitana Armii Radzieckiej. Towarzysze radzieccy awansowali go do stopnia "legendarnego generała". Na propagandowych obrazach i filmach możemy zobaczyć Kim Ir Sena, jak z pepeszą na plecach samotnie przekracza graniczną rzekę Annuk, by wyzwolić Koreę spod japońskiej okupacji. W licznych dziełach przedstawiany jest jako geniusz, wyzwoliciel Korei. Świadczą o tym tytuły obrazów: "Wielki Wódz, towarzysz Kim Ir Sen, odwiedza gospodarstwo ogrodnicze, udzielając wskazówek na miejscu", "Genialne rady towarzysza Kim Ir Sena pozwalają zwiększyć produkcję" czy napisy na płytach pamiątkowych: "Będąc dzieckiem, Wielki Wódz, towarzysz Kim Ir Sen, bawiąc się na tej skale, podjął ideę wyzwolenia kraju spod okupacji japońskich imperialistów", "W tym miejscu towarzyszka Jim Dzon Suk, żona Wielkiego Wodza, towarzysza Kim Ir Sena, udając się na wycieczkę w Góry Diamentowe, przypomniała sobie, że nie ugotowała mężowi obiadu. Zrezygnowała z atrakcji nasycenia swoich oczu widokami najpiękniejszych na świecie Gór Diamentowych, zawróciła i ugotowała mężowi obiad, który mu bardzo smakował". Po śmierci Kim Ir Sena, według propagandy, płakały jaskółki, a w jedną z rocznic jego śmierci dziesięć żurawi okrążyło dziesięć razy pomnik idei Dżucze w Phenianie.
W rzeczywistości Kim Ir Sen ukończył dwie klasy szkoły średniej w Chinach. Walczył przez pewien czas w partyzantce antyjapońskiej. Tyle że chińskiej, a nie koreańskiej. W 1940 r. uciekł do ZSRR, gdzie ożenił się z Kim Dzon Suk, używającą wówczas imienia Wiera. W 1942 r. w syberyjskiej wsi Wjakuckoje urodził się ich starszy syn, Jurij Ilsigijewicz Kim, znany obecnie jako Kim Dzong Il. Według komunistycznego legendarium, Kim Dzong Il urodził się w baraku partyzanckim na stoku świętej góry Pektusan. Jego urodziny przepowiedziała pewnemu siwo-brodemu starcowi mówiąca ludzkim głosem jaskółka, a wokół zakwitły kwiaty i rozległy się chóralne trele ptaków, choć był to luty.
Kim Ir Sen panicznie bał się latać samolotem i prawdopodobnie dlatego wysłał Kim Dzong Ila do szkoły lotniczej w Dreźnie. Ten jednak też bał się latania i ani razu nie wsiadł do samolotu. Szkoły nie ukończył, lecz po powrocie do Korei od razu został awansowany na generała. Po śmierci ojca to on został jedynym sternikiem ojczyzny. Kim Dzong Il jest niskiego wzrostu, dlatego nosi buty na wysokim koturnie. Ponieważ kręcą mu się włosy - rzecz niezwykła u Koreańczyka - wszystkie jego portrety muszą być retuszowane. Ma wadę wymowy i przez kilka lat rządzenia powiedział publicznie tylko dwa słowa: "Czołem żołnierze".
Obywatele "robotniczego raju" żyją w surrealistycznym falansterze. Ich dzień dzieli się na trzy części: 8 godzin pracy, 8 godzin szkoleń politycznych i 8 godzin odpoczynku. Płace są znikome. Nie istnieją sklepy. Towary rozdzielane są według kryterium lojalności. W kraju funkcjonują całotygodniowe przedszkola dla dzieci powyżej trzech lat, które widują rodziców tylko w niedzielę. Dzieci uczą się maszerować, składać karabiny, śpiewać piosenki o przywódcach oraz takich przedmiotów, jak "Dzieciństwo Wielkiego Wodza, towarzysza Kim Ir Sena i Ukochanego Przywódcy, towarzysza Kim Dzong Ila". Powszechna jest kontrola wszelkich aspektów życia obywateli. Nie mają oni prawa do wygłaszania własnych opinii ani nawet słuchania czegokolwiek innego niż oficjalnie głosi partii.
Armia KRLD liczy 1 128 000 ludzi. Rezerwa mobilizowana w ciągu 12 godzin to 6 mln żołnierzy. W oddziałach milicji służy milion funkcjonariuszy. Służba wojskowa trwa (w zależności od jednostki) od pięciu do dziesięciu lat, następnie obowiązkowa służba w organizacjach paramilitarnych - w Korpusie Pacyfikacyjnym (do 40. roku życia) i w Czerwonej Gwardii (do 60. roku życia). Olbrzymia, sfanatyzowana armia budzi obawy sąsiadów, ale eksperci twierdzą, że jej wartość bojowa może nie być wielka. Znacznie groźniejsze mogą być zbudowane na bazie radzieckich SCUD-ów północnokoreańskie rakiety balistyczne Rodong. Najnowsze z nich mogą z łatwością dotrzeć do Japonii, a teoretycznie także zbombardować cele na zachodnim wybrzeżu USA. Obawy związane są także z rzekomo pokojowym programem badań jądrowych Korei Północnej. Przy pomocy amerykańskiej Phenian ma wymienić swoje reaktory atomowe na mniej niebezpieczne, ale istnieją podejrzenia, że i tak posiada w swoim arsenale przynajmniej kilka ładunków nuklearnych.
W KRLD przetrzymuje się 150 tys. więźniów politycznych i przestępców pospolitych (ich liczba nie jest znana) w 12 obozach koncentracyjnych. Powszechnie stosowane są tortury i pozasądowe egzekucje. Od 1967 r. więźniowie sprzedawani są do obozów pracy na Syberii. Warunki w obozach koreańskich są takie, że więźniowie marzą o wysłaniu ich na Syberię. Strażnicy dostają za zabicie więźnia specjalną premię: pół kilograma wołowiny i dwie butelki piwa. Oto relacje uciekinierów: "[...] można zabijać kijem, przez ukamienowanie i ciosami łopaty. Zdarza się, że więźniowie zabijani są dla zabawy, w trakcie konkursu strzeleckiego [...]".
Mnożą się ucieczki z Korei Północnej do Chin i do Rosji. Ostatnio jednak oba te kraje coraz częściej wydają żyjących z kradzieży i włóczęgostwa zbiegów władzom KRLD, które kierują ich do obozów lub rozstrzeliwują. Zrozpaczeni i zdesperowani ludzie uciekają przed nędzą i głodem. Podstawą wyżywienia stały się tzw. czarne kluski, robione z mieszanki mąki, trocin i zmielonych kaczanów kukurydzy. Wieśniacy wstrzymują się jak najdłużej z pochówkiem zmarłych, by uchronić ich przed kanibalizmem wygłodzonych sąsiadów. Kraje wolnego świata, w tym główny wróg - Korea Południowa, od pewnego czasu udzielają KRLD pomocy żywnościowej, ale jest ona o wiele za mała. W tym samym okresie rząd Korei Północnej zakupił dwieście luksusowych mercedesów 600 SL oraz ogromne partie broni z Rosji i z Chin.
Uściski dłoni i ogólnikowe zapowiedzi "odwilży" nie powinny przesłaniać prawdziwego obrazu Korei Północnej. Dlatego mogą dziwić starania niektórych polskich lewicowych polityków, którzy usiłowali ocieplić nasze stosunki z "robotniczym rajem" - i to długo przed pheniańskim szczytem. Polska była jedynym krajem członkowskim NATO utrzymującym stosunki dyplomatyczne z KRLD (niedawno nawiązały je także Włochy). Stosunki te, ograniczone i wręcz letargiczne, sprowadzają się do formalnego minimum, a tymczasem grupa posłów PSL i SLD, pod wodzą posła sojuszu Cezarego Stryjaka, założyła Grupę Między-parlamentarną Polska-Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna. Wiosną posłowie Gadzinowski i Stryjak (obaj z SLD) udali się do Korei Północnej z wizytą przyjaźni. Na prośbę marszałka Płażyńskiego w delegacji wzięła udział posłanka AWS. Po powrocie poseł Gadzinowski napisał w "Nie" artykuł pod tytułem "Niesiołowski do Korei". Myśl przewodnia tego tekstu głosi, że to taki wspaniały kraj bez prostytucji, pornografii i innych patologii, w którym posłowi Niesiołowskiemu powinno się podobać. To też jeszcze od biedy można by zrozumieć, bo poseł Gadzinowski znany jest z ekstrawagancji idealnie przeciwstawnych działalności posła Niesiołowskiego, a faktycznie, w kraju będącym gigantycznym łagrem zlikwidowano wolność obyczajów przy okazji likwidacji wszelkiej wolności.
Ale i na tym nie koniec. Ambasada KRLD w Warszawie urządziła wystawę malarstwa i rękodzieła artystycznego Korei Północnej w Domu Przyjaźni (dawny Dom Przyjaźni Polsko-Radzieckiej). Wystawa ta nie miała wiele wspólnego ze sztuką, była zaś typową imprezą propagandową. Jedynym polskim politykiem uczestniczącym w jej otwarciu był Zdzisław Góralczyk, minister w Kancelarii Prezydenta RP, do niedawna ambasador RP w Pekinie z rekomendacji PSL.
Potencjalne zjednoczenie Korei ciągle wydaje się odległą perspektywą. Nie jest ono w tej chwili na rękę ani Japonii, ani USA - dwóm największym graczom w regionie. Nie jest wykluczone, że US Army musiałyby opuścić bazy wojskowe na Półwyspie Koreańskim. Dziś w Korei Południowej stacjonuje 37 tys. żołnierzy amerykańskich. Są tam, by wstrzymać ewentualną agresję z północy, ale w istocie są czynnikiem równowagi w regionie. Ewakuacja Amerykanów umocniłaby komunistyczne Chiny jako mocarstwo dyktujące bieg spraw w Azji Wschodniej.
Jednolita Korea, zamieszkana przez 70 mln ludzi, stanowiłaby poważne polityczne i gospodarcze wyzwanie dla Japonii. Można przypuszczać, że wytrwali, pracowici Koreańczycy szybko postawiliby na nogi gospodarkę północy. Terapia taka musiałaby kosztować około biliona dolarów (!) i wiązałaby się z wielkimi kłopotami - np. przez pewien czas między oboma częściami państwa istniałaby granica. W końcu jednak pod bokiem Japończyków wyrósłby potężny rywal, chowający historyczne urazy i mający ambicje prześcignięcia sąsiada. Mimo tych - w istocie bardzo teoretycznych - problemów wszystkie państwa regionu na pewno z ulgą powitałyby koniec szaleńczego północnokoreańskiego reżimu, który od półwiecza zagrażał stabilności w regionie, choć nie był w stanie nawet nakarmić własnych obywateli.
Więcej możesz przeczytać w 26/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.