Gdyby polska armia była spółką giełdową to od jakiegoś czasu kurs jej akcji byłby coraz mniej satysfakcjonujący dla inwestorów. Spektakularne cięcia w budżecie, rezygnacje „kierowników”, czyli generałów i katastrofa w Smoleńsku byłyby wystarczającymi argumentami za tym, aby akcji spółki pod nazwą „Wojsko Polskie” pozbywać się jak najszybciej. Armia jednak spółką giełdową nie jest i może dlatego jej „zarząd” w postaci Ministerstwa Obrony Narodowej zachowuje olimpijski spokój.
Od 1999 roku, gdy Polsce udało się zdobyć polisę ubezpieczeniową w postaci członkostwa w NATO, MON przestał być kluczowym resortem w planach kolejnych rządów. Najlepiej uwidoczniły to wydarzenia z przełomu 2008 i 2009 roku, kiedy nagle okazało się, że w obliczu kryzysu oszczędzać muszą wszyscy, ale MON jakby trochę bardziej. Świeżo uzawodowiona armia, która miała być naszą odpowiedzią na zagrożenia czyhające na Polskę w XXI wieku, musiała w ekspresowym tempie uszczuplić swój budżet o ok. 20 procent. Minister Bogdan Klich zareagował na to składając dymisję na ręce… Moniki Olejnik, ale dziennikarka Radia Zet i TVN24 dymisji nie przyjęła, a premier – jak się potem okazało – miał z przekąsem stwierdzić, że dymisji, którą miał mu złożyć Klich nie widział i usłyszał o niej w radiu.
Potem było już tylko gorzej. We wrześniu gen. Waldemar Skrzypczak oskarżył MON o to, że zamiast kupować sprzęt dla walczących w Afganistanie żołnierzy, koncentruje się na pielęgnowaniu wojskowej biurokracji i kupowaniu tego, co nikomu do niczego nie jest potrzebne. Skrzypczak odszedł, ale kilka tygodni później dymisją zaczął grozić odpowiedzialny za dowodzenie żołnierzami na misjach dowódca operacyjny sił zbrojnych gen. Bronisław Kwiatkowski. Ten ostatni dał się jednak przekonać do pozostania w armii do maja tego roku, kiedy kończyła mu się kadencja na stanowisku szefa Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych i dlatego 10 kwietnia 2010 roku znalazł się na pokładzie prezydenckiego Tu-154.
Teraz dymisje składają kolejni generałowie – p.o. dowódcy sił powietrznych gen. Krzysztof Załęski i zastępca szefa Sztabu Generalnego WP gen. Mieczysław Stachowiak. Ten pierwszy miał przed dymisją przedstawić ministrowi raport o stanie polskich Sił Powietrznych, który musiał być mało optymistyczny. Ten drugi odchodzi podobno jako generał zbyt bardzo związany z PiS-em. To już oznaki poważnego kryzysu – w momencie, gdy polska armia pod Smoleńskiem straciła całe kierownictwo, mogłoby się wydawać, że obowiązywać będzie hasło „wszystkie ręce na pokład". Tymczasem dziś „Rzeczpospolita" zapowiada prawdziwy exodus z armii – w najbliższym czasie ma z niej odejść 30 wysokich rangą oficerów, w tym wielu generałów.
Jeszcze bardziej niepokojące jest to, jak na nagłe dymisje w wojsku reagują premier i p.o. prezydent Bronisław Komorowski. Z ich wypowiedzi po dymisji gen. Krzysztofa Załęskiego wynika, że była ona dla nich zaskoczeniem i to nieprzyjemnym zaskoczeniem. Premier żąda wyjaśnień i apeluje do żołnierzy o odpowiedzialną postawę, a marszałek Komorowski posuwa się do stwierdzenia, że „nikt z wojska nie odchodzi na własne życzenie". To ostatnie stwierdzenie jest naprawdę dramatyczne – bo świadczy o tym, że rządzący tracą kontrolę nad kierownictwem armii i zaczynają posuwać się do gróźb.
A co na to wszystko MON? Nic. Rzecznik ministra spokojnie tłumaczy, że to nie żadne dymisje, tylko zwykłe wypowiedzenia stosunku służby – tak jakby istotą problemu były kwestie leksykalne. Brakuje jeszcze oświadczenia, że „ludzie się zmieniają, ale armia trwa". To prawda – trwa i pewnie będzie trwać. Jest jednak pytanie o jakość tego trwania. Polscy żołnierze wciąż walczą w Afganistanie i pewnie będą walczyć jeszcze długo sadząc po ponadpartyjnej zgodzie na przedłużenie misji w tym kraju. A w armii, zwłaszcza armii zaangażowanej w konflikt zbrojny, najważniejsza jest stabilność. Tymczasem o polskiej armii można dziś powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że sytuacja w niej jest stabilna.
Gdyby Wojsko Polskie było spółką giełdową spadające na łeb na szyję kursy jego akcji musiałyby skłonić zarząd do przeprowadzenia natychmiastowej restrukturyzacji i wdrożenia planu naprawczego, który uratowałby firmę przed bankructwem. Niestety Wojsko Polskie spółką nie jest, a wobec braku zagrożeń dla granic Rzeczypospolitej nie grozi mu też bankructwo. Dlatego nawet jeśli rzeczywiście w najbliższym czasie dymisje złoży kolejnych kilkunastu generałów zapewne znów usłyszymy, że to tylko zwykłe „wypowiedzenia stosunku służbowego". Kiedyś w armii mówiło się, że „musztrą i WF-em wygramy z NRF-em". Najwyraźniej dziś, gdy Niemcy są naszym sojusznikiem, nie potrzeba nam nawet tego.
Potem było już tylko gorzej. We wrześniu gen. Waldemar Skrzypczak oskarżył MON o to, że zamiast kupować sprzęt dla walczących w Afganistanie żołnierzy, koncentruje się na pielęgnowaniu wojskowej biurokracji i kupowaniu tego, co nikomu do niczego nie jest potrzebne. Skrzypczak odszedł, ale kilka tygodni później dymisją zaczął grozić odpowiedzialny za dowodzenie żołnierzami na misjach dowódca operacyjny sił zbrojnych gen. Bronisław Kwiatkowski. Ten ostatni dał się jednak przekonać do pozostania w armii do maja tego roku, kiedy kończyła mu się kadencja na stanowisku szefa Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych i dlatego 10 kwietnia 2010 roku znalazł się na pokładzie prezydenckiego Tu-154.
Teraz dymisje składają kolejni generałowie – p.o. dowódcy sił powietrznych gen. Krzysztof Załęski i zastępca szefa Sztabu Generalnego WP gen. Mieczysław Stachowiak. Ten pierwszy miał przed dymisją przedstawić ministrowi raport o stanie polskich Sił Powietrznych, który musiał być mało optymistyczny. Ten drugi odchodzi podobno jako generał zbyt bardzo związany z PiS-em. To już oznaki poważnego kryzysu – w momencie, gdy polska armia pod Smoleńskiem straciła całe kierownictwo, mogłoby się wydawać, że obowiązywać będzie hasło „wszystkie ręce na pokład". Tymczasem dziś „Rzeczpospolita" zapowiada prawdziwy exodus z armii – w najbliższym czasie ma z niej odejść 30 wysokich rangą oficerów, w tym wielu generałów.
Jeszcze bardziej niepokojące jest to, jak na nagłe dymisje w wojsku reagują premier i p.o. prezydent Bronisław Komorowski. Z ich wypowiedzi po dymisji gen. Krzysztofa Załęskiego wynika, że była ona dla nich zaskoczeniem i to nieprzyjemnym zaskoczeniem. Premier żąda wyjaśnień i apeluje do żołnierzy o odpowiedzialną postawę, a marszałek Komorowski posuwa się do stwierdzenia, że „nikt z wojska nie odchodzi na własne życzenie". To ostatnie stwierdzenie jest naprawdę dramatyczne – bo świadczy o tym, że rządzący tracą kontrolę nad kierownictwem armii i zaczynają posuwać się do gróźb.
A co na to wszystko MON? Nic. Rzecznik ministra spokojnie tłumaczy, że to nie żadne dymisje, tylko zwykłe wypowiedzenia stosunku służby – tak jakby istotą problemu były kwestie leksykalne. Brakuje jeszcze oświadczenia, że „ludzie się zmieniają, ale armia trwa". To prawda – trwa i pewnie będzie trwać. Jest jednak pytanie o jakość tego trwania. Polscy żołnierze wciąż walczą w Afganistanie i pewnie będą walczyć jeszcze długo sadząc po ponadpartyjnej zgodzie na przedłużenie misji w tym kraju. A w armii, zwłaszcza armii zaangażowanej w konflikt zbrojny, najważniejsza jest stabilność. Tymczasem o polskiej armii można dziś powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że sytuacja w niej jest stabilna.
Gdyby Wojsko Polskie było spółką giełdową spadające na łeb na szyję kursy jego akcji musiałyby skłonić zarząd do przeprowadzenia natychmiastowej restrukturyzacji i wdrożenia planu naprawczego, który uratowałby firmę przed bankructwem. Niestety Wojsko Polskie spółką nie jest, a wobec braku zagrożeń dla granic Rzeczypospolitej nie grozi mu też bankructwo. Dlatego nawet jeśli rzeczywiście w najbliższym czasie dymisje złoży kolejnych kilkunastu generałów zapewne znów usłyszymy, że to tylko zwykłe „wypowiedzenia stosunku służbowego". Kiedyś w armii mówiło się, że „musztrą i WF-em wygramy z NRF-em". Najwyraźniej dziś, gdy Niemcy są naszym sojusznikiem, nie potrzeba nam nawet tego.