Po tym jak 3 września 1939 roku Wielka Brytania i Francja wypowiedziały wojnę trzeciej Rzeszy stawiająca opór Polska oczekiwała, że lada dzień z Zachodu uderzą na państwo Hitlera alianckie dywizje. Dywizje jednak nie ruszyły, a alianci zaczęli... zrzucać nad zachodnimi Niemcami pacyfistyczne ulotki. Zjawisko to zyskało sobie w historii nazwę „Sitzkriegu” (Dziwnej wojny) w odróżnieniu od niemieckiego Blitzkriegu – czyli wojny jak najbardziej realnej.
Obserwując najdziwniejszą w historii III RP kampanię wyborczą trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia ze swoistym Sitzkriegiem po polsku. Do wyborów pozostały cztery tygodnie – tymczasem o kandydatach wciąż wiemy głównie tyle, że są. O Bronisławie Komorowskim wiadomo, że jako prezydent nie będzie strzelał do głuszców, których i tak w ogrodach pałacu prezydenckiego zbyt wiele nie ma. O Jarosławie Kaczyńskim wiemy z kolei, że nie będzie do końca Jarosławem Kaczyńskim. O pozostałych kandydatach nie wiemy nic – może z wyjątkiem tego, że Grzegorz Napieralski lubi rozdawać jabłka pod zakładami pracy, Andrzej Olechowski nie lubi chodzić w kaloszach po wałach, a Waldemar Pawlak lubi iPady. Trochę to mało, by dokonać racjonalnego wyboru – było nie było – głowy państwa.
Rząd rękoma i nogami broni się jednak przed wprowadzaniem stanu klęski żywiołowej, który to stan opóźniłby wyborcze show o trzy miesiące. Premier tłumaczy, że strażaków od tego nie przybędzie, a samorządy dobrze radzą sobie w walce z polskimi rzekami. To prawda – ale pojawia się pytanie, czy w kontekście lawinowo spadających na Polaków w ostatnich dwóch miesiącach katastrof – nie należałoby rozważyć wyborczego kontekstu wprowadzenia stanu nadzwyczajnego. Woda już opada, ale czy aby na pewno setki tysięcy Polaków, którzy stracili właśnie dorobek swojego życia, będą miały czas, by w ciągu najbliższych czterech tygodni zastanowić się nad tym, przy którym nazwisku postawić krzyżyk. Ba, czy będą mieli głowę do tego, by w ogóle 20 czerwca udać się do lokalu wyborczego. A nawet jeśli – to na jakiej zasadzie podejmą decyzję na kogo zagłosować, skoro większość kandydatów deklaruje, że prowadzenie kampanii na wałach przeciwpowodziowych jest niesmaczne – w związku z czym nie prowadzą jej wcale. A Bronisław Komorowski, który na wałach się pojawia, też kampanii nie prowadzi, bo zazwyczaj towarzyszy mu Donald Tusk, który budzi ciut większe zainteresowanie mediów, opinii publicznej i samych powodzian.
Co ciekawe jednak ani PO, ani PiS zdają się nie być zainteresowane opóźnieniem wyborów. Platforma liczy zapewne na to, że wobec hegemonii Bronisława Komorowskiego w sondażach uda jej się wygrać wybory w zasadzie bez walki. PiS z kolei szykuje najprawdopodobniej jakieś mocne, emocjonalne uderzenie na koniec kampanii – i nie chodzi tu o żadnych „dziadków z Wehrmachtu", lecz raczej o przypomnienie traumy Smoleńskiej, z której Jarosław Kaczyński wyszedł jako polityk odmieniony i koncyliacyjny. Jeśli emocje takie uda się ożywić tuż przed wyborami jest szansa, że nawet niechętni PiS-owi wyborcy zagłosują sercem i poprą Kaczyńskiego. PiS może też obawiać się, że jeśli kampania potrwa dodatkowe trzy miesiące, to partyjne jastrzębie nie wytrzymają i zaczną uderzać – co będzie pożywką dla stwierdzeń, że PiS się wcale nie zmienił. A pozostali kandydaci? Ich nikt nie pyta o zdanie.
Może być też tak, że ten wyborczy „Sitzkrieg" to jedyne wyjście z sytuacji, gdy po 10 kwietnia obiecało się wyborcom merytoryczną debatę, bez partyjnej młócki i wzajemnych oskarżeń o wszelkie możliwe patologie. Trzeba bowiem przyznać, że nawet milczenie jest lepsze od rozważań Komorowskiego o „snajperach, którzy nie trafiają z 30 metrów” i pełnych „troski” debat polityków PiS na temat tego, jakim demonicznym siłom oddaje Polskę Platforma Obywatelska. Milczenie jako kwintesencja merytorycznej debaty? Cóż – już Alexis de Tocqueville zauważył, że demokracja ma pewne słabości.
Rząd rękoma i nogami broni się jednak przed wprowadzaniem stanu klęski żywiołowej, który to stan opóźniłby wyborcze show o trzy miesiące. Premier tłumaczy, że strażaków od tego nie przybędzie, a samorządy dobrze radzą sobie w walce z polskimi rzekami. To prawda – ale pojawia się pytanie, czy w kontekście lawinowo spadających na Polaków w ostatnich dwóch miesiącach katastrof – nie należałoby rozważyć wyborczego kontekstu wprowadzenia stanu nadzwyczajnego. Woda już opada, ale czy aby na pewno setki tysięcy Polaków, którzy stracili właśnie dorobek swojego życia, będą miały czas, by w ciągu najbliższych czterech tygodni zastanowić się nad tym, przy którym nazwisku postawić krzyżyk. Ba, czy będą mieli głowę do tego, by w ogóle 20 czerwca udać się do lokalu wyborczego. A nawet jeśli – to na jakiej zasadzie podejmą decyzję na kogo zagłosować, skoro większość kandydatów deklaruje, że prowadzenie kampanii na wałach przeciwpowodziowych jest niesmaczne – w związku z czym nie prowadzą jej wcale. A Bronisław Komorowski, który na wałach się pojawia, też kampanii nie prowadzi, bo zazwyczaj towarzyszy mu Donald Tusk, który budzi ciut większe zainteresowanie mediów, opinii publicznej i samych powodzian.
Co ciekawe jednak ani PO, ani PiS zdają się nie być zainteresowane opóźnieniem wyborów. Platforma liczy zapewne na to, że wobec hegemonii Bronisława Komorowskiego w sondażach uda jej się wygrać wybory w zasadzie bez walki. PiS z kolei szykuje najprawdopodobniej jakieś mocne, emocjonalne uderzenie na koniec kampanii – i nie chodzi tu o żadnych „dziadków z Wehrmachtu", lecz raczej o przypomnienie traumy Smoleńskiej, z której Jarosław Kaczyński wyszedł jako polityk odmieniony i koncyliacyjny. Jeśli emocje takie uda się ożywić tuż przed wyborami jest szansa, że nawet niechętni PiS-owi wyborcy zagłosują sercem i poprą Kaczyńskiego. PiS może też obawiać się, że jeśli kampania potrwa dodatkowe trzy miesiące, to partyjne jastrzębie nie wytrzymają i zaczną uderzać – co będzie pożywką dla stwierdzeń, że PiS się wcale nie zmienił. A pozostali kandydaci? Ich nikt nie pyta o zdanie.
Może być też tak, że ten wyborczy „Sitzkrieg" to jedyne wyjście z sytuacji, gdy po 10 kwietnia obiecało się wyborcom merytoryczną debatę, bez partyjnej młócki i wzajemnych oskarżeń o wszelkie możliwe patologie. Trzeba bowiem przyznać, że nawet milczenie jest lepsze od rozważań Komorowskiego o „snajperach, którzy nie trafiają z 30 metrów” i pełnych „troski” debat polityków PiS na temat tego, jakim demonicznym siłom oddaje Polskę Platforma Obywatelska. Milczenie jako kwintesencja merytorycznej debaty? Cóż – już Alexis de Tocqueville zauważył, że demokracja ma pewne słabości.