Przyczyną katastrofy samolotu Tu-154 mógł być radiowysokościomierz - ocenił po analizie stenogramów z rozmów załogi b. szef UOP Gromosław Czempiński.
Czempiński zwrócił uwagę, że piloci ustawili radiowysokościomierz na wysokość 100 metrów. Przed rozpoczęciem próby lądowania - jak wynika ze stenogramów - założyli bowiem, że jeśli się ona nie powiedzie, na tej wysokości przerwą procedurę lądowania - przejdą na drugi krąg.
"Lądowali na autopilocie i radiowysokościomierzu. Po osiągnięciu 100 m radiowysokościomierz powinien się zatrzymać. Samolot (na autopilocie - PAP) powinien wyrównać, ale był wąwóz. Wysokości zaczyna im przybywać, więc radiowysokościomierz, autopilot reagują, obniżają lot. Raptem wysokość zaczyna maleć i przyrząd, w mojej ocenie, nie zdążył zareagować" - analizował Czempiński.
Jak dodał, radiowysokościomierz sprawdziłby się bliżej lotniska, gdzie teren jest płaski, ale "wcześniej - nie".
Złamano procedury
Generał nie chciał oceniać, czy doszło do błędu ze strony załogi. Powiedział jedynie, że procedury zostały złamane już w momencie, gdy podjęli decyzję o próbie lądowania. "Gdy odebrali komunikat (od załogi polskiego Jaka-40, który lądował wcześniej-PAP) o tym, że widzialność wynosi 400 metrów, a pułap chmur jest nie wyżej niż 40 m, to nie powinni myśleć o próbie lądowania, i to jest zasadnicza sprawa" - podkreślił Czempiński.
Jak dodał, jeśli piloci natomiast wyznaczyli sobie wysokość 100 metrów, to nie powinni schodzić niżej. "Na wysokości 80 m drugi pilot mówi: +odchodzimy+ i mimo to nie przerywają, a w tym momencie powinni podnieść samolot" - zaznaczył.
Błasik chciał pomóc
W jego ocenie, gdy usłyszeli komendę z wieży: "horyzont 101" (będąc na wysokości 50 m), było już za późno. Ukształtowanie terenu nie dawało im szans na wyprowadzenie samolotu, mieli za mało czasu.
Pytany o rolę dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika (który był w kokpicie), zaznaczył, że z opublikowanych materiałów wynika, iż odczytywał tzw. check listę, czyli spełniał wymogi drugiego pilota. "Chciał im pomóc, przy takim samolocie w takich warunkach jest wiele czynności do zrobienia. Drugi pilot mógł w tym czasie robić coś innego" - dodał.
PAP, im
"Lądowali na autopilocie i radiowysokościomierzu. Po osiągnięciu 100 m radiowysokościomierz powinien się zatrzymać. Samolot (na autopilocie - PAP) powinien wyrównać, ale był wąwóz. Wysokości zaczyna im przybywać, więc radiowysokościomierz, autopilot reagują, obniżają lot. Raptem wysokość zaczyna maleć i przyrząd, w mojej ocenie, nie zdążył zareagować" - analizował Czempiński.
Jak dodał, radiowysokościomierz sprawdziłby się bliżej lotniska, gdzie teren jest płaski, ale "wcześniej - nie".
Złamano procedury
Generał nie chciał oceniać, czy doszło do błędu ze strony załogi. Powiedział jedynie, że procedury zostały złamane już w momencie, gdy podjęli decyzję o próbie lądowania. "Gdy odebrali komunikat (od załogi polskiego Jaka-40, który lądował wcześniej-PAP) o tym, że widzialność wynosi 400 metrów, a pułap chmur jest nie wyżej niż 40 m, to nie powinni myśleć o próbie lądowania, i to jest zasadnicza sprawa" - podkreślił Czempiński.
Jak dodał, jeśli piloci natomiast wyznaczyli sobie wysokość 100 metrów, to nie powinni schodzić niżej. "Na wysokości 80 m drugi pilot mówi: +odchodzimy+ i mimo to nie przerywają, a w tym momencie powinni podnieść samolot" - zaznaczył.
Błasik chciał pomóc
W jego ocenie, gdy usłyszeli komendę z wieży: "horyzont 101" (będąc na wysokości 50 m), było już za późno. Ukształtowanie terenu nie dawało im szans na wyprowadzenie samolotu, mieli za mało czasu.
Pytany o rolę dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika (który był w kokpicie), zaznaczył, że z opublikowanych materiałów wynika, iż odczytywał tzw. check listę, czyli spełniał wymogi drugiego pilota. "Chciał im pomóc, przy takim samolocie w takich warunkach jest wiele czynności do zrobienia. Drugi pilot mógł w tym czasie robić coś innego" - dodał.
PAP, im