Kolejna odsłona opolskiego festiwalu, która zajęła telewidzów w długi weekend, nie byłaby warta większej uwagi, gdyby mimochodem nie ujawniła kilku zatrważających prawd o naszym rynku muzycznym, kabarecie i telewizji
Na dobrą sprawę dwa wieczory wypełnił jeden zespół i jedna piosenka. "Bal wszystkich świętych" do pasji mógł doprowadzić nawet świętego z racji częstotliwości pojawiania się w festiwalowym programie. Budka Suflera znokautowała nim rywali, wy-grywając wszystkie możliwe konkursy, w których głosowali zarówno dziennikarze (a wyrój specjalistów w tej dziedzinie jest w czasie takich imprez niepohamowany), jak i publiczność. Triumf "Balu" udowadnia, że Polacy są konserwatywni i ciągle podoba się im piosenka łatwa, klasycznie zaaranżowana i zalecająca się wyrazistym szlagwortem. Doprawdy daremne są próby wniknięcia nie tylko w jej przesłanie, ale i treść. Rzecz jest oczywiście o pognębionym przez niewiastę facecie (temat ten, skromnie licząc, zdominował 90 proc. "męskiego" opolskiego repertuaru), poza tym w pamięci zostaje wyłącznie akcent miłosno-komputerowy, zaklęty we frazie: "Skasowałaś mnie w swej pamięci". Niektórzy jednak wzdychają do klarowniejszej sytuacji podmiotu lirycznego "Tanga", który przeżywał miłosne rozterki w Buenos Aires. Mimo wszystko trzeba przyznać, że Romuald Lipko po raz kolejny okazał się wydajnym reproduktorem hitów, które zdobywają Złote Płyty, laury na festiwalach, a na koniec podbijają bywalców dancingów.
Na sukces Budki Suflera pracowało całe muzyczne tło imprezy. Dwanaście premierowych piosenek lansowano już od miesiąca zarówno w radiu, jak i w telewizji, dzięki czemu wszyscy zyskali tak potrzebny kontakt z repertuarem. Pytanie tylko, czy tego oswojenia z "premierami" aż tak bardzo potrzebowali. Ostatecznie gwiazdy, niezależnie od metryki, wykonywały utwory bezpieczne do granic. Młodzi powtarzali po starych, a starzy po sobie sprzed lat 30. Prezenter Orzech nieustannie śrubował naszą ambicję, podkreślając, że nie słuchamy jakiegoś tam popu, ale muzyki ambitnej, zakorzenionej w jazzie i funky. To szalenie nakręcało, zwłaszcza słuchaczy w amfiteatrze, którzy - co starannie dokumentowała telewizja - wchłaniali jazz, nasączywszy się uprzednio co najmniej trzema piwami.
Nasze bezczelne podejrzenia zmierzają w tym kierunku, że i telewidz nie odmawiał sobie napojów umilających konsumpcję tak wzniosłych treści. No bo muzyka muzyką, ale kogo nie przerażą zawarte w tekstach demoniczne wizje: "Za każdym lustrem czai się dziwny cień". I co miałby począć biedny abstynent, gdyby bez wspomagania próbował rozwikłać frazę: "Słowa są puste, kiedy słyszysz ich dźwięk" lub "Za zasłoną rąk niknie twoja twarz", albo zmierzyć się z deklaracją: "Są granice słów, kiedy granic brak"? Zdanie generała Jaruzelskiego: "Są granice, których przekroczyć nie wolno", staje się w ramach topiki granicy niedoścignione w swej klarowności.
Oczywiście cierpienia miłosne rozgrywają się w jakimś "nigdzie" - księżyc, gwiazdy i wiązanka pojęć abstrakcyjnych wyznaczają ramy tego pejzażu. Autor czuje się przy tym zobowiązany do działań dydaktycznych wobec publiczności i regularnie przytacza maksymy o bezdyskusyjnej słuszności, na przykład "Rany goi czas". Żeby zapewnić sobie jak najwięcej odbiorców, rymuje na sposób częstochowski, posługując się niekiedy nawet tzw. rymem tautologicznym, czyli powtórzeniem tego samego wyrazu. Ta praktyka uchodzi za naganną już wśród starszaków w przeciętnym przedszkolu, ale mieści się w średniej festiwalowej. No bo przypomnijmy: na estradę wkroczył wiceprezes TVP (zastępca Roberta Kwiatkowskiego, który uhonorował przed rokiem na tej samej scenie "wielkiego, niezwykłego człowieka" Franciszka Walickiego jako "Feliksa Wasilewskiego"), i po wygłoszeniu drętwej preambuły słowami "Budko, chodź tu" wezwał przed swoje oblicze członków zespołu w celu wręczenia im nagrody. I rzeczywiście, Budka przyszła.
Wiceprezesowi bisowali pra-cujący u niego prezenterzy. Oczywiście próbowali się popisać cytatami z "Rejsu" o tym, co to widać przy drodze na Ostrołękę. Kiedy już zaczęli wymieniać zwierzęta, jakie inżynier Mamoń widzi przez lornetkę, w wyliczankę wcięła się Kayah, która do drobiu i psa na uwięzi dorzuciła również świnię. Biedactwo nie zrozumiało, o co chodzi, mimo iż rzecz cała została przecież wykorzystana w teledysku z jej udziałem. W dodatku Olga Lipińska zaraz skomplementowała artystkę, że nie tylko ładnie śpiewa, ale jest również "inteligentna". Niektórzy widzowie pranęli więc już nie tyle porządnych tekstów, ile pretekstów do popisów wokalnych, nie rażących użytkowników języka Jana Kochanowskiego i Agnie-szki Osieckiej.
Publiczność zresztą nie wni-kała w serwowany jej repertuar. W festiwalu opolskim chodziło głównie o to, żeby się odbył, tzn. żeby raz jeszcze dokonała się narodowa tradycja związana z drugą połową czerwca. Dlatego właśnie prezenterzy nieustannie podkreślali, iż rzecz odbywa się po raz 37., że Opole znowu jest "stolicą polskiej piosenki", a wykonawców oklaskuje "gorąca polska publiczność". Tej rytualizacji służył również udział telewizyjnej Jedynki. Trudno się dziwić - ubiegłoroczny festiwal obejrzało podobno aż 19 mln osób, a tegoroczny koncert premier (rywalizujący z meczami piłkarskimi) ściągnął przed odbiorniki aż pięciomilionową widownię.
Telewizyjna ekipa realizatorska składała się z 250 osób i 12 kamer. Na potrzeby transmisji ograniczono także liczbę miejsc na widowni: tysiąc zajął sprzęt telewizyjny, a 560 - goście zaproszeni do Opola przez TVP. Również scenografia zaprojektowana była z myślą o tym, żeby dobrze wypadała na ekranie. I nikomu nie przeszkadzało, że ograniczała pole widzenia publiczności zgromadzonej w amfiteatrze. Transmisja, według ostrożnych szacunków prezesa Sławomira Zielińskiego, szefa Jedynki, pochłonęła kilka milionów złotych i przed podpisaniem umowy z władzami miasta na organizację tej imprezy w roku następnym firma musi rozważyć swoje zyski i straty.
Jeżeli w grę wchodzą tak duże pieniądze, to i repertuar musiał być przygotowywany bardzo ostrożnie, co oznaczało, iż komisja selekcyjna nie dopuści na estradę żadnych eksperymentów. Rzeczywiście, wszystko, co usłyszeliśmy, mieściło się w granicach muzyczki, jakiej chętnie słucha się na zakupach lub w trakcie podróży windą. Owszem, stawili się weterani, ale tylko by powtarzać siebie. Andrzej Rybiński dał esencję swej pogodnej twórczości, tyle że bez refrenu, który dałoby się zanucić. Grażyna Łobaszewska nie zmieniła stylu śpiewania od lat 70., zespół Lady Pank wykonał grzeczną balladkę, która nijak się ma do jego kontestacyjnych występów z lat 80. Młodzi to samo, co starzy, tylko znacznie smutniej. Można było odnieść wrażenie, że z muzyką, a zwłaszcza z rynkiem płytowym, cała ta impreza ma niewiele wspólnego. W tej chwili decydują o nim wytwórnie, a ściślej mówiąc, polskie filie zachodnich koncernów. Te jednak rodzimych wykonawców promują bardzo ostrożnie, ponieważ nasz rynek ich po prostu nie wchłania.
W tej sytuacji trudno sobie wyobrazić sukces płyty kompaktowej (przy ich obecnych cenach!) zawierającej nijakie ballady nie znanego wykonawcy zaaranżowane w stylu lat 70. Festiwal opolski to sztucznie podtrzymywana przy życiu ramota i ze światowym rynkiem muzycznym ma niewiele wspólnego. Retortą kariery jest dzisiaj raczej telewizyjna "Szansa na sukces". Owszem, pierwszy krok już poczyniono - konkurs Superjedynek, w którego ramach głosowali słuchacze Radia RMF FM i czytelnicy "Super Expressu", pozwolił ustalić, bodaj w przybliżeniu, tegoroczną hierarchię muzyczną. Doceniono tych, których naprawdę się słucha. Superjedynki zdobyli Kayah, Brathanki czy Stachursky, a więc wykonawcy dający sobie radę bez telewizyjnego wspomagania. Splendory, także finansowe, spłynęły na fabrykę przebojów, jaką jest Budka Suflera. Okazało się, że opolskie honoracje mogą zagrozić pozycji Fryderyków, które coraz bardziej odzwierciedlają gusty branży i jej doraźne interesy. Gdyby jeszcze tele-wizja zachowała umiar w eksponowaniu przy okazji festiwalu siebie samej, byłoby znacznie smaczniej. Czy naprawdę laury w dziedzinie piosenki muszą wręczać państwo Gucwińscy?
Kiedy Opola w czasach zamierzchłych nie transmitowała jeszcze telewizja i koncert adresowany był do 5,5 tys. widzów w amfiteatrze, na scenie ścigały się indywidualności. Zmieściły się tu i Alibabki, które w 1964 r. w harcerskich mundurkach wykonały "Biedroneczki są w kropeczki", i Czesław Niemen, który w 1967 r. wykrzyczał tu protest song "Dziwny jest ten świat". To w Opolu Wiesław Gołas prezentował "W Polskę idziemy, drodzy panowie", Maryla Rodowicz - "Jadą wozy kolorowe", a Marek Grechuta - "Korowód". Dzisiaj ten festiwal to już, niestety, tylko nieustanny recykling: wieczór kulminacyjny imprezy okazał się patetycznym świętowaniem rocznic - przypomniano Eleni, zrekapitulowano Elektryczne Gitary, odkurzono Ewę Bem. Nieznośnie proste piosenki Elektrycznych Gitar o rekordowo dziwacznych tekstach podobały się podobnie jak wyrafinowane tematy świetnie panującej nad głosem Ewy Bem (szkoda tylko, że te same od 30 lat). Należy mieć nadzieję, że takie międzypokoleniowe fuzje, jak dokoptowanie Piaska do Ewy Bem, rozruszają naszą kostyczną estradę.
Wreszcie kabaret, czyli dopychana kolanem zbiorówka od Sasa do lasa. Nasza scena kabaretowa prezentuje się rozpaczliwie i tylko na krakowskim przeglądzie PAK-a raz po raz wykiełkuje indywidualność, która jednak słabo sprawdza się poza imprezami studenckimi. Poza tym żaden wykonawca (indywidualny czy zbiorowy) nie zagospodaruje wieczoru. Trudno więc się dziwić tegorocznej składance. Marcin Daniec obwiózł już swój estradowy towar po wszystkich remizach i domach kultury III RP i to mu nawet w kontekście opolskiego festiwalu nie zaszkodziło. W jego wypadku od tego, jak mówi, ważniejszy jest nie kończący się monolog lekko szurniętego rodaka-szaraka, który sobie samemu tłumaczy rzeczywistość III RP. A ta dawno go przerosła. Każdy, kto prywatnie lub zawodowo tłucze się po Polsce, spotyka tłumy takich Dańców, którzy własne zagubienie próbują rozładować chojrackimi monologami.
Krzysztof Daukszewicz wystąpił z tradycyjną gadano-śpiewaną gawędą, lecz nie potrafił uruchomić powtarzanego od dziesięciu lat z okładem skeczu o hrabim i lokaju. Pomysł ze streszczaniem "Pana Tadeusza" w formie rapu jest wzięty żywcem od dwóch znanych prezenterów telewizyjnych. I jeszcze jedno: utarło się, że artysta wykonuje numer, po którym w sposób mniej więcej naturalny następują brawa. Jeżeli ich nie ma, artysta wygłasza kolejny numer itd. Ale metoda odczekiwania po występie na oklaski nie należy jednak do dobrych obyczajów. Brawa oczywiście nastąpią, bo publiczność odruchowo chce wypełnić powstałą nagle ciszę.
Młody Stuhr przypomniał anegdotę rodzinną o tym, jak to tato występował w Opolu, a on w tym czasie przychodził na świat. Sympatyczne, tyle że Stuhr senior trochę się tych występów wstydził i - jako człowiek przyzwoity - miał powody. Opisał je zresztą w autobiografii "Choroba sercowa". Zdarzyło mu się bowiem prowadzić opolski koncert w czerwcu 1976 r., gdy równolegle odbywały się wystąpienia robotników w Radomiu. W tym roku junior zgrabnie i smacznie sparodiował Holoubka. Chwyciło, ale przytłaczającej większości widzów podobał się sam wygłup, a nie inteligentny sposób pastiszowania maniery aktorskiej wielkiego Gustawa. Aż się prosiło, żeby Stuhr junior poszedł krok dalej i zademonstrował Wielką Improwizację tak, jak mógłby ją powiedzieć tata, Maksio z "Seksmisji", ewentualnie Bogusław Linda z etapu Franca Maurera.
I to by było na tyle, bo z indywidualnościami aktorskimi u nas równie cienko jak ze sztuką estradową.
Więcej możesz przeczytać w 27/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.