Bronisław Komorowski zaapelował do wyborców o 500 dni monopolu władzy dla PO – i wyborcy postanowili dać partii Donalda Tuska szansę. Kiedy już w PO zamilkną wiwaty na cześć nowego prezydenta politycy tej partii będą musieli zakasać rękawy i wziąć się do bardzo ciężkiej pracy. Mają bowiem niecałe dwa lata, by przekonać Polaków, że to Lech Kaczyński powstrzymywał reformatorskie zapędy PO. Teraz alibi w postaci niechętnego rządowi prezydenta nie będzie.
W ostatnich miesiącach, jeszcze przed katastrofą smoleńską, społeczna fascynacja Platformą Obywatelską zdawała się wygasać. Polacy wprawdzie wciąż byli wdzięczni Tuskowi za to, że po dwóch latach zarządzania kryzysowego w wykonaniu Jarosława Kaczyńskiego podarował im wymarzony spokój i stabilność na szczytach władzy, ale jednocześnie zaczynali ze zniecierpliwieniem wypatrywać obiecywanych zmian. A tych było niewiele. Rząd Tuska – co coraz częściej zauważali nawet przychylni PO komentatorzy – zajmował się administrowaniem krajem, a nie rządzeniem. Wielkie projekty reform: finansów publicznych, służby zdrowia, systemu emerytalnego czy ładu medialnego – to były słowa, słowa, słowa. Donald Tusk co jakiś czas rzucał opinii publicznej jakąś ideę (euro w 2011 roku, gruntowna zmiana konstytucji), pomysł był szeroko komentowany, a potem – zapominany. A jeśli już PO przeprowadziło jakąś dużą reformę przez parlament (vide problem służby zdrowia) – na drodze stawał prezydent Lech Kaczyński.
Weto Lecha Kaczyńskiego urosło, w ciągu trzech lat kohabitacji między rządem PO, a wywodzącym się z PiS prezydentem, do rangi głównej antymodernizacyjnej bariery jaka powstrzymuje nasz kraj przed staniem się „drugą Irlandią" (oczywiście Irlandią sprzed czasów kryzysu ekonomicznego). „Chcielibyśmy działać, ale wiecie przecież, ten Kaczyński…" – odpierali oskarżenia o bierność i brak pomysłu na rządzenie Polską politycy Platformy. I choć prezydent Kaczyński zawetował stosunkowo niewiele ustaw, to jednak nie liczyły się jakieś konkretne weta, ale sama groźba weta. „Po co przez rok przygotowywać w gronie ekspertów wielką reformę finansów, skoro Lech Kaczyński przekreśli ją jednym podpisem" – taką mniej więcej filozofię prezentowała Platforma.
Dziś PO tego problemu mieć już nie powinno. Bronisław Komorowski zapowiadał wprawdzie w trakcie kampanii wyborczej, że nie będzie automatycznie podpisywał wszystkich ustaw przygotowanych przez rząd, ale jednocześnie podkreślał, że w Polsce to rząd rządzi, a prezydent nie powinien mu przeszkadzać. Poza tym, na samym finiszu kampanii marszałek Sejmu zaapelował o powierzenie pełni władzy PO na 500 najbliższych dni w trakcie których prezydent Komorowski i premier Tusk wreszcie zmienią Polskę. Wniosek z tych deklaracji jest prosty – o prezydenckim wecie na jakiś czas możemy zapomnieć. A PO, dysponująca wraz z PSL bezpieczną większością w Sejmie, nie będzie już mogła tłumaczyć się, że nie zmienia kraju, bo nie pozwala na to prezydent. Teraz Tusk wraz z prezydentem Komorowskim naprawdę muszą zacząć zmieniać Polskę.
Wygrana Komorowskiego pokazała, że Platforma wciąż cieszy się dużym kredytem zaufania wśród wyborców. To dobry dla tej partii prognostyk przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi, w których Donald Tusk powalczy o to, by PO jako pierwsza w historii III RP partia rządziła Polską przez dwie parlamentarne kadencje. Ale wygrana Komorowskiego może być też, paradoksalnie, dla PO zagrożeniem. Bo w ciągu tych 500 dni, o które apelował Komorowski w kampanii, można zacząć wiele reform – ale to za mało czasu, by ich pozytywne skutki były już widoczne. Tymczasem koszty reform są odczuwalne natychmiastowo – a wyborcy nie lubią, gdy wystawia im się rachunki na poczet przyszłych sukcesów. Z drugiej strony jeśli w ciągu tych 500 dni PO wciąż będzie zwlekać z reformami - elektorat może odwrócić się ostatecznie od partii, która pięknie mówi o Polsce, ale niewiele konkretnego dla niej robi.
Weto Lecha Kaczyńskiego urosło, w ciągu trzech lat kohabitacji między rządem PO, a wywodzącym się z PiS prezydentem, do rangi głównej antymodernizacyjnej bariery jaka powstrzymuje nasz kraj przed staniem się „drugą Irlandią" (oczywiście Irlandią sprzed czasów kryzysu ekonomicznego). „Chcielibyśmy działać, ale wiecie przecież, ten Kaczyński…" – odpierali oskarżenia o bierność i brak pomysłu na rządzenie Polską politycy Platformy. I choć prezydent Kaczyński zawetował stosunkowo niewiele ustaw, to jednak nie liczyły się jakieś konkretne weta, ale sama groźba weta. „Po co przez rok przygotowywać w gronie ekspertów wielką reformę finansów, skoro Lech Kaczyński przekreśli ją jednym podpisem" – taką mniej więcej filozofię prezentowała Platforma.
Dziś PO tego problemu mieć już nie powinno. Bronisław Komorowski zapowiadał wprawdzie w trakcie kampanii wyborczej, że nie będzie automatycznie podpisywał wszystkich ustaw przygotowanych przez rząd, ale jednocześnie podkreślał, że w Polsce to rząd rządzi, a prezydent nie powinien mu przeszkadzać. Poza tym, na samym finiszu kampanii marszałek Sejmu zaapelował o powierzenie pełni władzy PO na 500 najbliższych dni w trakcie których prezydent Komorowski i premier Tusk wreszcie zmienią Polskę. Wniosek z tych deklaracji jest prosty – o prezydenckim wecie na jakiś czas możemy zapomnieć. A PO, dysponująca wraz z PSL bezpieczną większością w Sejmie, nie będzie już mogła tłumaczyć się, że nie zmienia kraju, bo nie pozwala na to prezydent. Teraz Tusk wraz z prezydentem Komorowskim naprawdę muszą zacząć zmieniać Polskę.
Wygrana Komorowskiego pokazała, że Platforma wciąż cieszy się dużym kredytem zaufania wśród wyborców. To dobry dla tej partii prognostyk przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi, w których Donald Tusk powalczy o to, by PO jako pierwsza w historii III RP partia rządziła Polską przez dwie parlamentarne kadencje. Ale wygrana Komorowskiego może być też, paradoksalnie, dla PO zagrożeniem. Bo w ciągu tych 500 dni, o które apelował Komorowski w kampanii, można zacząć wiele reform – ale to za mało czasu, by ich pozytywne skutki były już widoczne. Tymczasem koszty reform są odczuwalne natychmiastowo – a wyborcy nie lubią, gdy wystawia im się rachunki na poczet przyszłych sukcesów. Z drugiej strony jeśli w ciągu tych 500 dni PO wciąż będzie zwlekać z reformami - elektorat może odwrócić się ostatecznie od partii, która pięknie mówi o Polsce, ale niewiele konkretnego dla niej robi.
Donald Tusk i Bronisław Komorowski stają dziś być może przed najtrudniejszym w swojej politycznej karierze egzaminem. Jeśli uda im się go zdać – wówczas wygrają nie tylko drugą kadencję dla rządu Tuska, ale również, najprawdopodobniej, drugą kadencję dla Komorowskiego. Stawka jest więc wysoka. A przegrany, ale wzmocniony dobrym wynikiem lidera PiS, tej walki na pewno nie ułatwi.