Kiedy oglądało się wczoraj wieczór wyborczy w sztabie Jarosława Kaczyńskiego trudno było oprzeć się wrażeniu, że uśmiechnięty prezes PiS i jego partyjni koledzy zachowywali się tak, jakby to Kaczyński, a nie Bronisław Komorowski okazał się zwycięzcą tegorocznych wyborów prezydenckich. Zwycięstwo Kaczyńskiego ogłosił też Aleksander Kwaśniewski, duże grono polityków PiS i sympatyzujący z partią Kaczyńskiego komentatorzy. Dlaczego Kaczyński wygrał, chociaż przegrał?
Stefan Niesiołowski w trakcie wieczoru wyborczego zauważył, że to czwarte kolejne wybory przegrane przez partię Jarosława Kaczyńskiego. Mogłoby się więc wydawać, że po ogłoszeniu wyników w PiS powinien zapanować wisielczy nastrój – oto partia, która pretenduje do rządzenia Polską znów zanotowała wpadkę, a jej główny rywal – Platforma Obywatelska – mogła odtrąbić kolejny sukces. Jest jednak inaczej – nastrój w PO jest daleki od euforii, podczas gdy PiS nie kryje zadowolenia z wyniku wyborów.
Kluczem do zrozumienia zwycięskiej porażki prezesa PiS jest przypomnienie sobie powodów, dla których o prezydenturę nie ubiegał się Donald Tusk. Premier słusznie zauważył, że prawdziwa władza jest w Polsce udziałem prezesa rady ministrów, a nie prezydenta. Z tego samego powodu dla którego prezydentem nie chciał być Donald Tusk – nie chciał nim również być Jarosław Kaczyński. O ile jednak Tusk, bazując na dużej popularności swojej partii mógł wystawić w wyborach polityka z drugiego szeregu, o tyle Kaczyński – po tragicznej śmierci brata w katastrofie smoleńskiej został postawiony w sytuacji w której, zgodnie z maksymą Lecha Wałęsy „nie chciał, ale musiał". Kaczyński spersonalizował PiS do tego stopnia, że żaden z polityków jego partii, przy najbardziej nawet brawurowej kampanii wyborczej, nie miał szans na nawiązanie walki z Komorowskim. Zbigniew Ziobro, Zyta Gilowska, czy Zbigniew Romaszewski – wymieniani jako ewentualni kandydaci PiS najprawdopodobniej przegraliby z kandydatem PO już w pierwszej turze – a na taką wyborczą klęskę Kaczyński nie mógł sobie pozwolić. Tylko on miał realną szansę nawiązania walki z Komorowskim a, co za tym idzie, ocalenie PiS-u przed groźnymi dla jedności partii rozliczeniami po ewentualnej wyborczej klęsce.
Kiedy w czasie wieczoru wyborczego ogłoszono wyniki sondażu dające minimalne zwycięstwo Bronisławowi Komorowskiemu, wielu komentatorów zwróciło uwagę na ulgę widoczną na twarzy Kaczyńskiego. Pełne ulgi i tryumfalizmu było również jego przemówienie, w którym przypomniał swoim wyborcom o co tak naprawdę mu chodzi. A chodzi mu o zwycięstwo w zbliżających się wyborach samorządowych i, przede wszystkim, w wyborach parlamentarnych. To drugie miałoby pozwolić mu powrócić na stanowisko premiera, które wciąż pozostaje jego głównym celem.
Kaczyński nie mógł wymarzyć sobie lepszego wyniku. Gdyby zdobył 3 procent głosów więcej i został prezydentem – znalazłby się w kłopocie. Prezydent to funkcja prestiżowa, ale pozbawiona kompetencji niezbędnych do kreowania politycznej rzeczywistości. Prezydent może być bardzo przydatny dla rządu, może też wsadzać kij w szprychy premierowi – ale nie może rządzić zamiast niego. W dodatku, gdyby Kaczyński został prezydentem, przed PiS pojawiłby się problem sukcesji, bo Kaczyński jako głowa państwa nie mógłby kierować partią. A PiS pozbawione Kaczyńskiego mogłoby odkryć, że niektórych polityków tej partii więcej łączy niż dzieli, a Zbigniewowi Ziobrze nie po drodze jest z Pawłem Poncyljuszem. Koszty prezydentury dla Kaczyńskiego byłyby więc bardzo duże, a zysk – skromny.
Minimalna porażka chroni przed tym wszystkim prezesa PiS, a jednocześnie pozwala mu przekonywać opinię publiczną, że oto Prawo i Sprawiedliwość zrównała się, jeśli chodzi o poparcie, z Platformą i znów jest alternatywą dla partii Donalda Tuska. W dodatku prezes PiS zyskał dobrą pozycję do ofensywy przeciwko PO. Komorowski złożył w czasie kampanii wyborczej wiele obietnic (z 1000 kilometrów dróg, jakie mają powstać w ciągu 500 dni na czele), a poza tym Platforma tak długo powtarzała, że tylko prezydenckie weto powstrzymuje ją przed modernizacją kraju, że teraz prezesowi PiS łatwo będzie powiedzieć: „sprawdzam". Tym bardziej, że ma legitymację do tego, aby sprawdzać – w końcu stoi za nim poparcie niemal połowy wyborców.
Czy prezes PiS wykorzysta swoją zwycięską porażkę? Kaczyński jako premier udowodnił już, że największym jego wrogiem jest… on sam. Teraz też wszystko zależy od tego czy prezes PiS będzie potrafił wciąż wyciągać rękę na zgodę i utrzymywać zawieszenie broni w wojnie polsko-polskiej. Jeśli mu się to uda – być może czerwcowo-lipcowe wybory będą naprawdę preludium do zwycięstwa PiS w wyborach parlamentarnych. Wystarczy jednak, aby przez chwilę polityczny temperament Kaczyńskiego wygrał z chłodną wyborczą kalkulacją, by PiS znów powrócił do okopów Świętej Trójcy. A polityczni rywale na pewno zrobią wiele, aby zachęcić Kaczyńskiego do powrotu do jego dawnej retoryki.
Kluczem do zrozumienia zwycięskiej porażki prezesa PiS jest przypomnienie sobie powodów, dla których o prezydenturę nie ubiegał się Donald Tusk. Premier słusznie zauważył, że prawdziwa władza jest w Polsce udziałem prezesa rady ministrów, a nie prezydenta. Z tego samego powodu dla którego prezydentem nie chciał być Donald Tusk – nie chciał nim również być Jarosław Kaczyński. O ile jednak Tusk, bazując na dużej popularności swojej partii mógł wystawić w wyborach polityka z drugiego szeregu, o tyle Kaczyński – po tragicznej śmierci brata w katastrofie smoleńskiej został postawiony w sytuacji w której, zgodnie z maksymą Lecha Wałęsy „nie chciał, ale musiał". Kaczyński spersonalizował PiS do tego stopnia, że żaden z polityków jego partii, przy najbardziej nawet brawurowej kampanii wyborczej, nie miał szans na nawiązanie walki z Komorowskim. Zbigniew Ziobro, Zyta Gilowska, czy Zbigniew Romaszewski – wymieniani jako ewentualni kandydaci PiS najprawdopodobniej przegraliby z kandydatem PO już w pierwszej turze – a na taką wyborczą klęskę Kaczyński nie mógł sobie pozwolić. Tylko on miał realną szansę nawiązania walki z Komorowskim a, co za tym idzie, ocalenie PiS-u przed groźnymi dla jedności partii rozliczeniami po ewentualnej wyborczej klęsce.
Kiedy w czasie wieczoru wyborczego ogłoszono wyniki sondażu dające minimalne zwycięstwo Bronisławowi Komorowskiemu, wielu komentatorów zwróciło uwagę na ulgę widoczną na twarzy Kaczyńskiego. Pełne ulgi i tryumfalizmu było również jego przemówienie, w którym przypomniał swoim wyborcom o co tak naprawdę mu chodzi. A chodzi mu o zwycięstwo w zbliżających się wyborach samorządowych i, przede wszystkim, w wyborach parlamentarnych. To drugie miałoby pozwolić mu powrócić na stanowisko premiera, które wciąż pozostaje jego głównym celem.
Kaczyński nie mógł wymarzyć sobie lepszego wyniku. Gdyby zdobył 3 procent głosów więcej i został prezydentem – znalazłby się w kłopocie. Prezydent to funkcja prestiżowa, ale pozbawiona kompetencji niezbędnych do kreowania politycznej rzeczywistości. Prezydent może być bardzo przydatny dla rządu, może też wsadzać kij w szprychy premierowi – ale nie może rządzić zamiast niego. W dodatku, gdyby Kaczyński został prezydentem, przed PiS pojawiłby się problem sukcesji, bo Kaczyński jako głowa państwa nie mógłby kierować partią. A PiS pozbawione Kaczyńskiego mogłoby odkryć, że niektórych polityków tej partii więcej łączy niż dzieli, a Zbigniewowi Ziobrze nie po drodze jest z Pawłem Poncyljuszem. Koszty prezydentury dla Kaczyńskiego byłyby więc bardzo duże, a zysk – skromny.
Minimalna porażka chroni przed tym wszystkim prezesa PiS, a jednocześnie pozwala mu przekonywać opinię publiczną, że oto Prawo i Sprawiedliwość zrównała się, jeśli chodzi o poparcie, z Platformą i znów jest alternatywą dla partii Donalda Tuska. W dodatku prezes PiS zyskał dobrą pozycję do ofensywy przeciwko PO. Komorowski złożył w czasie kampanii wyborczej wiele obietnic (z 1000 kilometrów dróg, jakie mają powstać w ciągu 500 dni na czele), a poza tym Platforma tak długo powtarzała, że tylko prezydenckie weto powstrzymuje ją przed modernizacją kraju, że teraz prezesowi PiS łatwo będzie powiedzieć: „sprawdzam". Tym bardziej, że ma legitymację do tego, aby sprawdzać – w końcu stoi za nim poparcie niemal połowy wyborców.
Czy prezes PiS wykorzysta swoją zwycięską porażkę? Kaczyński jako premier udowodnił już, że największym jego wrogiem jest… on sam. Teraz też wszystko zależy od tego czy prezes PiS będzie potrafił wciąż wyciągać rękę na zgodę i utrzymywać zawieszenie broni w wojnie polsko-polskiej. Jeśli mu się to uda – być może czerwcowo-lipcowe wybory będą naprawdę preludium do zwycięstwa PiS w wyborach parlamentarnych. Wystarczy jednak, aby przez chwilę polityczny temperament Kaczyńskiego wygrał z chłodną wyborczą kalkulacją, by PiS znów powrócił do okopów Świętej Trójcy. A polityczni rywale na pewno zrobią wiele, aby zachęcić Kaczyńskiego do powrotu do jego dawnej retoryki.