W wystąpieniu tuż po ogłoszeniu wyniku wyborów Bronisław Komorowski z wielkim przejęciem powtarzał pewne zdanie zawierające dwa piękne słowa i jedną całkowicie nieprawdziwą tezę – „Nie ma wolności bez solidarności i nie ma solidarności bez wolności”.
Otóż ostatnich 30 lat naszej historii dowodzi, że prawdziwa jest u nas teza przeciwna. Albo jest solidarność, albo wolność. Jak była „Solidarność", to nie było wolności, jak jest wolność, to jest jeszcze „Solidarność", ale już prawdziwej solidarności nie ma. Za PRL mieliśmy kult zwycięstwa, ale wyłącznie zwycięstwa nad komuną. Teraz mamy raczej kult narodowych klęsk i katastrof, a jeśli chodzi o społeczne emocje, kult nieporadności i nieudacznictwa. Miliony Polaków stają wprawdzie na głowie, by osiągnąć sukces, ale sukces i zwycięstwo wciąż są czymś wstydliwym i podejrzanym. Im większy sukces, tym większa lista wrogów. Bogaty biznesmen woli się schować ze swoim majątkiem, bo tu – paradoksalnie – jest on powodem do wstydu. Powodem do dumy biznesmena może ów majątek być, ale w jakimś Antibes, Porto Cervo czy w Londynie. U nas powodem do dumy może być to, że się czegoś nie ma. Stąd chyba ostatnia faryzeuszowska deklaracja pewnego telewizyjnego prezentera, że na wczasy zagraniczne to go nie stać. Zabawny przykład podlizywania się prawdziwym, a więc nieposiadającym Polakom. Bo być ubogim to jakby się było duchowo ubogaconym.
100 najbogatszych Polaków
Nic więc nie można poradzić, że na listę 100 najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost" wielu pewnie patrzy jak na listę złoczyńców. Przecież – jak powiedział klasyk – „jeśli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma". Pewnie zachachmęcił i ukradł. Ale bądźmy sprawiedliwi, to przecież nie tylko skutek populistycznego mizdrzenia się polityków do ludu. Przypomnijmy: jeszcze przed nadejściem ery, w której największym epitetem stało się słowo „oligarcha”, pewien polski tygodnik sporządził listę dziesięciu najbogatszych, a jednocześnie najbardziej znanych biznesmenów i ochrzcił ją mianem listy najbardziej znienawidzonych Polaków. Cyniczna nadgorliwość redaktorów chcących wyrazistą tezą i mocną okładką sprzedać nakład? Też. Ale w równym stopniu świadomość, że przesłanie spotka się z całkiem pozytywnym odzewem publiczności.
Bogacz, krezus i oligarcha to w III RP epitety, które są odpowiednikami badylarza z czasów PRL. Wprawdzie ma, ale jest jeśli nie prostakiem, to oszustem. A przecież w zderzeniu z pełnym hipokryzji dylematem „być czy mieć" my, wywodzący się ze zdrowej narodowej Miliony Polaków stają na głowie, by osiągnąć sukces, ale sukces i zwycięstwo wciąż są czymś wstydliwym i podejrzanym tkanki, wybieramy rzecz jasna „być". Ze strachu przed nowobogackim elitaryzmem bujnęło więc nas pod drugą ścianę, tam gdzie jest prymitywny egalitaryzm, który zamiast pomóc pójść w górę większości, woli ściągnąć w dół mniejszość. Owo bujnięcie dostało potem jeszcze pieczęć państwową. Oto szef CBA, Saint Just IV RP Mariusz Kamiński, oświadczył: „Są w Polsce wielcy biznesmeni, którzy kolekcjonują w swoich spółkach byłych ministrów i byłych posłów… Chcemy tym panom powiedzieć, takim panom, jak pan Kulczyk, pan Gudzowaty, pan Krauze, że jeśli liczą, iż dzięki temu będą odnosić korzyści w biznesie, to się mylą”. No właśnie. W takiej Francji prezydent i premier stają na głowie, by francuscy biznesmeni zarabiali więcej, tworzyli więcej miejsc pracy i płacili większe podatki. U nas od kontaktów państwa z biznesmenami i z przedsiębiorcami są wyłącznie urząd skarbowy i różne trzy literowe służby. W strachu przed populistycznymi i demagogicznymi oskarżeniami nasz premier, podobno liberał, od kilku lat woli się z biznesmenami nie spotykać. Cóż, kontakt z trędowatymi szkodzi.
Ale rozumiem, że skoro prezes Kaczyński powołuje się na Wilczka, to premier Tusk może się kiedyś spotkać z rekinami biznesu. Nie chodzi o to, by państwo traktowało ich lepiej niż zwykłych obywateli, ale o to, by nie traktowało ich gorzej. Między zblatowaniem polityki z biznesem a totalną separacją między nimi jest całkiem sporo wolnego miejsca, np. na zwykły dialog. Nie każdy biznesmen jest przecież Sobiesiakiem, a nie każdy polityk Chlebowskim. Ale gdy państwo już potraktuje najbogatszych obywateli jak swoich obywateli, najbogatsi obywatele powinni zacząć traktować państwo jak swoje państwo. Rozumiem, że uciekanie z podatkami do podatkowych rajów jest legalne, ale powinnością obywatelską jest płacenie podatków we własnym kraju, nawet jeśli ktoś nie posyła swoich dzieci do publicznej szkoły i nie leczy się w publicznym szpitalu. To kwestia przyzwoitości i solidarności. Najkrócej rzecz ujmując: i państwo, i biznesmeni, ci z pierwszej i 131. setki najbogatszych, muszą wykonać solidną pracę, by wolność i solidarność naprawdę przestały się wykluczać.
100 najbogatszych Polaków
Nic więc nie można poradzić, że na listę 100 najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost" wielu pewnie patrzy jak na listę złoczyńców. Przecież – jak powiedział klasyk – „jeśli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma". Pewnie zachachmęcił i ukradł. Ale bądźmy sprawiedliwi, to przecież nie tylko skutek populistycznego mizdrzenia się polityków do ludu. Przypomnijmy: jeszcze przed nadejściem ery, w której największym epitetem stało się słowo „oligarcha”, pewien polski tygodnik sporządził listę dziesięciu najbogatszych, a jednocześnie najbardziej znanych biznesmenów i ochrzcił ją mianem listy najbardziej znienawidzonych Polaków. Cyniczna nadgorliwość redaktorów chcących wyrazistą tezą i mocną okładką sprzedać nakład? Też. Ale w równym stopniu świadomość, że przesłanie spotka się z całkiem pozytywnym odzewem publiczności.
Bogacz, krezus i oligarcha to w III RP epitety, które są odpowiednikami badylarza z czasów PRL. Wprawdzie ma, ale jest jeśli nie prostakiem, to oszustem. A przecież w zderzeniu z pełnym hipokryzji dylematem „być czy mieć" my, wywodzący się ze zdrowej narodowej Miliony Polaków stają na głowie, by osiągnąć sukces, ale sukces i zwycięstwo wciąż są czymś wstydliwym i podejrzanym tkanki, wybieramy rzecz jasna „być". Ze strachu przed nowobogackim elitaryzmem bujnęło więc nas pod drugą ścianę, tam gdzie jest prymitywny egalitaryzm, który zamiast pomóc pójść w górę większości, woli ściągnąć w dół mniejszość. Owo bujnięcie dostało potem jeszcze pieczęć państwową. Oto szef CBA, Saint Just IV RP Mariusz Kamiński, oświadczył: „Są w Polsce wielcy biznesmeni, którzy kolekcjonują w swoich spółkach byłych ministrów i byłych posłów… Chcemy tym panom powiedzieć, takim panom, jak pan Kulczyk, pan Gudzowaty, pan Krauze, że jeśli liczą, iż dzięki temu będą odnosić korzyści w biznesie, to się mylą”. No właśnie. W takiej Francji prezydent i premier stają na głowie, by francuscy biznesmeni zarabiali więcej, tworzyli więcej miejsc pracy i płacili większe podatki. U nas od kontaktów państwa z biznesmenami i z przedsiębiorcami są wyłącznie urząd skarbowy i różne trzy literowe służby. W strachu przed populistycznymi i demagogicznymi oskarżeniami nasz premier, podobno liberał, od kilku lat woli się z biznesmenami nie spotykać. Cóż, kontakt z trędowatymi szkodzi.
Ale rozumiem, że skoro prezes Kaczyński powołuje się na Wilczka, to premier Tusk może się kiedyś spotkać z rekinami biznesu. Nie chodzi o to, by państwo traktowało ich lepiej niż zwykłych obywateli, ale o to, by nie traktowało ich gorzej. Między zblatowaniem polityki z biznesem a totalną separacją między nimi jest całkiem sporo wolnego miejsca, np. na zwykły dialog. Nie każdy biznesmen jest przecież Sobiesiakiem, a nie każdy polityk Chlebowskim. Ale gdy państwo już potraktuje najbogatszych obywateli jak swoich obywateli, najbogatsi obywatele powinni zacząć traktować państwo jak swoje państwo. Rozumiem, że uciekanie z podatkami do podatkowych rajów jest legalne, ale powinnością obywatelską jest płacenie podatków we własnym kraju, nawet jeśli ktoś nie posyła swoich dzieci do publicznej szkoły i nie leczy się w publicznym szpitalu. To kwestia przyzwoitości i solidarności. Najkrócej rzecz ujmując: i państwo, i biznesmeni, ci z pierwszej i 131. setki najbogatszych, muszą wykonać solidną pracę, by wolność i solidarność naprawdę przestały się wykluczać.