Gdyby Fiodor Dostojewski pisał dziś „Zbrodnię i karę” Rodion Raskolnikow prawdopodobnie uniknąłby katorgi. Warunek jest jeden – w chwilach wolnych od łamania prawa musiałby zrobić coś wybitnego. Na przykład napisać jakąś wybitną powieść, bo filmu – z racji bariery technologicznej – nakręcić w XIX wieku nie mógł.
Roman Polański jest wolny – Szwajcaria nie wyda go USA, w związku z czym nie ma potrzeby, by reżyser przebywał dłużej w areszcie domowym w swojej posiadłości w Szwajcarii. Artystyczno-polityczny świat odetchnął z ulgą. Kazimierz Kutz martwi się wprawdzie o samopoczucie reżysera, ale jest szansa, że jednak jakoś upora się on z traumą niemal rocznego aresztu. Najważniejsze, że włos z utytułowanej głowy Polańskiemu nie spadnie.
W odróżnieniu od Kazimierza Kutza i Bernarda-Henriego Levy’ego nie potrafię jednak „szaleć ze szczęścia" z powodu uwolnienia polskiego reżysera. Bo trochę przeraża mnie wizja świata, w którym, jak chce Woody Allen, wybitnym jednostkom można wybaczać grzechy i grzeszki, które trzeba zaliczać na poczet ich geniuszu i nietuzinkowej osobowości. Jako całkowicie tuzinkowa osobowość mogę się bowiem czuć bezpiecznie tylko w świecie, w którym prawo z równą surowością traktuje mnie – przeciętnego mieszkańca kraju nad Wisłą i Polańskiego – wybitnego reżysera i genialnego artystę. Jeśli natomiast prawo obowiązuje mnie, a nie do końca obowiązuje lepszych ode mnie – to rodzi się we mnie obawa, że z czasem mogą oni z tego prawnego handicapu coraz śmielej korzystać.
Nie wiem jak wyglądała owa feralna noc w domu Jacka Nicholsona. Nie wiem, czy Samantha Gailey sprowokowała Polańskiego, czy celowo uwodziła reżysera, czy powiedziała „nie". Wiem, że Polański miał wtedy grubo powyżej trzydziestki, a Gailey nie skończyła czternastego roku życia. I wiem, że prawo stanu Kalifornia, tak jak zresztą współczesne polskie prawo, traktowało każdy stosunek seksualny z osobą trzynastoletnią jako gwałt. I nic więcej nie muszę wiedzieć. Prawo zabrania stosunków seksualnych z nieletnimi po to, żeby ich chronić. Bo nawet jeśli trzynastoletnia dziewczynka powie „tak” – to, wiemy dobrze, nie jest w stanie ocenić właściwie konsekwencji tego „tak”. Z kolei mężczyzna zbliżający się do czterdziestki powinien być w stanie ocenić konsekwencję swoich działań. Zwłaszcza jeśli jest geniuszem. No chyba, że ów mężczyzna uzna, że prawo go już nie obowiązuje. Ale właśnie wtedy prawo powinno zadziałać z całą bezwzględnością. Żeby przypomnieć że miarą wolności artysty jest wolność drugiego człowieka.
W przypadku Polańskiego prawo nie zadziałało – ani czterdzieści lat temu, ani teraz. Raskolnikow dopiero w momencie, gdy oddał się w ręce sprawiedliwości zrozumiał, że wyrządził drugiemu człowiekowi zło. Polański już tego nie zrozumie. Co więcej – rozumie chyba wszystko na opak. Czuje się ofiarą małych ludzi, którzy zazdroszcząc mu jego sukcesu uknuli podłą intrygę, mającą strącić go z piedestału. A przecież jemu wolno więcej.
Nie Polański jest tu jednak najważniejszy. Po wyroku szwajcarskiego sądu myślę sobie o tych wszystkich domorosłych gwiazdach i gwiazdkach popkultury, które na swojej zawodowej drodze spotkają inne trzynastoletnie Samanthy Gailey. Co ich powstrzyma, skoro wiadomo już, że wielkim wolno więcej?
I dlatego nie szaleję ze szczęścia. Przeciwnie – jest mi smutno.
W odróżnieniu od Kazimierza Kutza i Bernarda-Henriego Levy’ego nie potrafię jednak „szaleć ze szczęścia" z powodu uwolnienia polskiego reżysera. Bo trochę przeraża mnie wizja świata, w którym, jak chce Woody Allen, wybitnym jednostkom można wybaczać grzechy i grzeszki, które trzeba zaliczać na poczet ich geniuszu i nietuzinkowej osobowości. Jako całkowicie tuzinkowa osobowość mogę się bowiem czuć bezpiecznie tylko w świecie, w którym prawo z równą surowością traktuje mnie – przeciętnego mieszkańca kraju nad Wisłą i Polańskiego – wybitnego reżysera i genialnego artystę. Jeśli natomiast prawo obowiązuje mnie, a nie do końca obowiązuje lepszych ode mnie – to rodzi się we mnie obawa, że z czasem mogą oni z tego prawnego handicapu coraz śmielej korzystać.
Nie wiem jak wyglądała owa feralna noc w domu Jacka Nicholsona. Nie wiem, czy Samantha Gailey sprowokowała Polańskiego, czy celowo uwodziła reżysera, czy powiedziała „nie". Wiem, że Polański miał wtedy grubo powyżej trzydziestki, a Gailey nie skończyła czternastego roku życia. I wiem, że prawo stanu Kalifornia, tak jak zresztą współczesne polskie prawo, traktowało każdy stosunek seksualny z osobą trzynastoletnią jako gwałt. I nic więcej nie muszę wiedzieć. Prawo zabrania stosunków seksualnych z nieletnimi po to, żeby ich chronić. Bo nawet jeśli trzynastoletnia dziewczynka powie „tak” – to, wiemy dobrze, nie jest w stanie ocenić właściwie konsekwencji tego „tak”. Z kolei mężczyzna zbliżający się do czterdziestki powinien być w stanie ocenić konsekwencję swoich działań. Zwłaszcza jeśli jest geniuszem. No chyba, że ów mężczyzna uzna, że prawo go już nie obowiązuje. Ale właśnie wtedy prawo powinno zadziałać z całą bezwzględnością. Żeby przypomnieć że miarą wolności artysty jest wolność drugiego człowieka.
W przypadku Polańskiego prawo nie zadziałało – ani czterdzieści lat temu, ani teraz. Raskolnikow dopiero w momencie, gdy oddał się w ręce sprawiedliwości zrozumiał, że wyrządził drugiemu człowiekowi zło. Polański już tego nie zrozumie. Co więcej – rozumie chyba wszystko na opak. Czuje się ofiarą małych ludzi, którzy zazdroszcząc mu jego sukcesu uknuli podłą intrygę, mającą strącić go z piedestału. A przecież jemu wolno więcej.
Nie Polański jest tu jednak najważniejszy. Po wyroku szwajcarskiego sądu myślę sobie o tych wszystkich domorosłych gwiazdach i gwiazdkach popkultury, które na swojej zawodowej drodze spotkają inne trzynastoletnie Samanthy Gailey. Co ich powstrzyma, skoro wiadomo już, że wielkim wolno więcej?
I dlatego nie szaleję ze szczęścia. Przeciwnie – jest mi smutno.