"... ostatni, co tak poloneza wodzi"
Adam Mickiewicz
Ta rubryka jest z konieczności także zapisem zdarzeń, które budzą moje największe emocje. Półtora roku temu pisałem w niej o Jerzym Turowiczu. Pewnie tęsknił za swoją żoną Anną, więc właśnie odeszła spośród żyjących, by znów być razem z Jerzym.
Księża katoliccy żyją w celibacie, więc odchodzą samotnie, choć bywają wśród nich tacy, którzy swym odejściem czynią w otaczającym nas świecie wyrwę nie do zapełnienia. To przypadek Józefa Tischnera. Rozpisują się o nim od kilku dni osoby z intelektualnego i politycznego świecznika, rozprawiają górale nie tylko z Łopusznej, wspominają go rozsiani po Polsce i po świecie bliżsi i dalsi przyjaciele. Ja sam nie bardzo potrafię objąć to wszystko, co mu zawdzięczam. Obdarzony jego rodzinną wprost przyjaźnią, nie potrafię wciąż uwierzyć, że już nigdy nad brzegiem któregoś z kaszubskich jezior wśród pasących się krów nie będę słuchał jego barytonowej lektury co bardziej intrygujących urywków z "Kamerdynera" Kierkegaarda. I komentarza do tych tekstów, dostosowanego nie tylko do wiedzy i erudycji mojej i mojej żony - ale także do kwalifikacji czytelniczych i filozoficznych naszej dziesięcioletniej wtedy Joanny. Nie wiem, kto będzie potrafił przemawiać do polityków takim językiem, jakim w czasie pierwszego zjazdu "S" przemawiał Tischner do ówczesnego kierownictwa związku, gdy mówił o polskim młynie. Obawiam się o to, kogo będzie stać jutro na napisanie nowej konstytucji etycznej, jaką w tamtych czasach była "Etyka Solidarności". Trudniej mi żyć z tymi obawami i niepewnością, czy ktoś inny potrafi się tak uśmiechać jak Józek i czy ktoś w tak lapidarny sposób rozjaśni najgłębsze ciemności. Umierał równie dzielnie jak żył i to był jego ostatni wykład o ludzkiej egzystencji i o ukochanej wolności.
A tymczasem wśród żyjących business as usual. No, może nie całkiem as usual, bo odejściu Bronisława Geremka z MSZ towarzyszył tak powszechny jęk zawodu, że echo rozniosło się także po Komisji Spraw Zagranicznych, która była o krok od aklamacyjnego podjęcia uchwały o dożywotnim pozostawieniu profesora na tym stanowisku. Trzeba przyznać, że ustępujący minister ma dobre powody do ludzkiej satysfakcji. Jego dymisja była polityczną konsekwencją koalicyjnego rozwodu i stąd przez samego zainteresowanego traktowana była z politycznych powodów jako oczywista. Faktyczne skutki zaistniałej sytuacji wziął na swe barki nieoceniony i wciąż wspaniale raźny Władysław Bartoszewski, który już raz ratował z opresji polski resort spraw zagranicznych. Gdy doszło co do czego - okazało się, że trzeba jednak sięgnąć do wciąż najbogatszej rezerwy kadrowej właśnie w tym pokoleniu. I choć rozglądano się dość długo, zdecydowano się powrócić do niestrudzonego budowniczego fundamentów polskiej polityki zagranicznej i u niego zamówić budowę jeszcze jednego piętra. A co by było, gdybyśmy nie mieli Bartoszewskiego?
Także na moim podwórku odnotowuję zmiany - choć te są przewidywalne i z natury rzeczy pozytywne. Właśnie kolejna promocja absolwentów opuściła mury natolińskiego kampusu College of Europe. Ledwo zdążyłem się przyzwyczaić do pięćdziesiątki wybitnie zdolnych i motywowanych młodych ludzi z 24 krajów europejskich, już przygotowujemy się na przyjęcie kolejnej - dwukrotnie większej - grupy przyszłych europejskich liderów. Wciąż rośnie zainteresowanie studiami w Natolinie i to zarówno w krajach kandydujących, jak i w obecnych krajach członkowskich. Na środkowej, wschodniej, a także południowej Europie - mimo różnych naszych perturbacji z Unią Europejską i tamtejszą stagnacją decyzyjną - nadal skupia się uzasadniona ciekawość i nadzieja, zwłaszcza ludzi młodych. Zadaję sobie coraz częściej pytanie, czy i ilu spośród nich zdoła zapełnić lukę po tym pokoleniu, które coraz częściej odchodzi. Trzeba być optymistą - w przeciwnym razie nie warto byłoby może żyć.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.