Uważni obserwatorzy żenującej awantury o krzyż na Krakowskim Przedmieściu zapewne zauważyli, w jakiej sytuacji znaleźli się duchowni, którzy przyszli z harcerzami, aby zabrać krzyż i umieścić go w pobliskim kościele akademickim, pod wezwaniem Św. Anny.
Pod Pałacem Prezydenckim zobaczyliśmy przestraszonych księży, którzy nie mieli żadnego wpływu na otaczających ich wiernych. Obrzucani obelgami, wyzywani do komunistów, nie potrafili wypełnić decyzji swojego biskupa, Kazimierza Nycza. Gdyby nie ochrona - niewykluczone, że doszłoby do aktów przemocy wobec duchownych.
Publicysta katolicki, Szymon Hołownia, zadaje dramatyczne pytanie - kto tych ludzi, którzy histerycznie bronili dostępu do krzyża, formował? Odpowiedź jest prosta – zrobił to sam Kościół. To jest żniwo pracy całego Kościoła, bo jeżeli jego margines, jakim jest środowisko Radia Maryja, "Naszego Dziennika" i księdza Tadeusza Rydzyka, nadaje ton sytuacji na Krakowskim Przedmieściu, to odpowiedzialny jest za to cały Kościół instytucjonalny. I w sytuacji, kiedy władzę nad krzyżem przejęli politycy, bo tak należy odczytywać kilkutygodniowe zamieszanie, episkopat dalej pozostaje bierny. Metropolita warszawski, arcybiskup Nycz, wypowiedział się w sprawie dopiero pod presją sytuacji. Inni hierarchowie - prymas Józef Kowalczyk, przewodniczący Komisji Episkopatu Polski Józef Michalik, czy wreszcie kardynał Stanisław Dziwisz - milczą. Strach, który był widoczny w oczach księży we wtorkowe południe, przenosi się do biskupich gabinetów. Ale nie tylko o to chodzi.
Hierarchowie zaczynają sobie zdawać sprawę z tego, że polityczne zaangażowanie, jakie jest udziałem wielu z nich, zwraca się przeciwko Kościołowi. Duchowni przyzwyczaił się w czasach PRL do rządzenia duszami - a po roku 1989 politycy, wszystkich formacji, dopuścili go de facto do współrządzenia państwem. Teraz okazuje się, że politycy umiejętnie potrafią Kościołem manipulować - a duża, coraz większa część wiernych odwraca się od Kościoła Katolickiego. To efekt nie tylko uwikłań politycznych, ale również afer seksualnych, rozpasania części kleru, a także pojawiających się co jakiś czas informacji o nadużyciach przy odzyskiwaniu od Skarbu Państwa majątku.
Na Krakowskim Przedmieściu widać było też słabość państwa. To też jest wynik uległości polityków wobec Kościoła, owego charakterystycznego dla współczesnej Polski sojuszu tronu i ołtarza. Krzyż, postawiony bez osiągnięcia konsensusu społecznego w przestrzeni publicznej, nie jest obiektem sakralnym i państwo powinno go usunąć. Ale uwikłanie państwa w różne relacje z Kościołem, daleko wykraczające poza zapisy Konstytucji RP i konkordatu, nie pozwalają na podejmowanie decyzji zgodnych z prawem.
Redaktor naczelny „Rzeczpospolitej" Paweł Lisicki wyraża obawy, czy aby walka o krzyż (ja raczej sądzę, że jest to walka krzyżem i wokół niego) może otworzyć w Polsce drogę do zapateryzmu i walki z Kościołem oraz religią w przestrzeni publicznej. Wini za to między innymi Jarosława Kaczyńskiego. Ja uważam, że winni są wszyscy politycy, którzy pozwolili na to, aby Kościół katolicki przeniknął struktury państwa i wniknął w politykę. Warto w tym miejscu przypomnieć również opinię księdza Józefa Tischnera, który niemalże na łożu śmierci powiedział, że najbardziej boi się rozłamu w polskim Kościele. Kościół, godząc się na działanie Tadeusza Rydzyka, być może sam sobie taki rozłam szykuje.
Publicysta katolicki, Szymon Hołownia, zadaje dramatyczne pytanie - kto tych ludzi, którzy histerycznie bronili dostępu do krzyża, formował? Odpowiedź jest prosta – zrobił to sam Kościół. To jest żniwo pracy całego Kościoła, bo jeżeli jego margines, jakim jest środowisko Radia Maryja, "Naszego Dziennika" i księdza Tadeusza Rydzyka, nadaje ton sytuacji na Krakowskim Przedmieściu, to odpowiedzialny jest za to cały Kościół instytucjonalny. I w sytuacji, kiedy władzę nad krzyżem przejęli politycy, bo tak należy odczytywać kilkutygodniowe zamieszanie, episkopat dalej pozostaje bierny. Metropolita warszawski, arcybiskup Nycz, wypowiedział się w sprawie dopiero pod presją sytuacji. Inni hierarchowie - prymas Józef Kowalczyk, przewodniczący Komisji Episkopatu Polski Józef Michalik, czy wreszcie kardynał Stanisław Dziwisz - milczą. Strach, który był widoczny w oczach księży we wtorkowe południe, przenosi się do biskupich gabinetów. Ale nie tylko o to chodzi.
Hierarchowie zaczynają sobie zdawać sprawę z tego, że polityczne zaangażowanie, jakie jest udziałem wielu z nich, zwraca się przeciwko Kościołowi. Duchowni przyzwyczaił się w czasach PRL do rządzenia duszami - a po roku 1989 politycy, wszystkich formacji, dopuścili go de facto do współrządzenia państwem. Teraz okazuje się, że politycy umiejętnie potrafią Kościołem manipulować - a duża, coraz większa część wiernych odwraca się od Kościoła Katolickiego. To efekt nie tylko uwikłań politycznych, ale również afer seksualnych, rozpasania części kleru, a także pojawiających się co jakiś czas informacji o nadużyciach przy odzyskiwaniu od Skarbu Państwa majątku.
Na Krakowskim Przedmieściu widać było też słabość państwa. To też jest wynik uległości polityków wobec Kościoła, owego charakterystycznego dla współczesnej Polski sojuszu tronu i ołtarza. Krzyż, postawiony bez osiągnięcia konsensusu społecznego w przestrzeni publicznej, nie jest obiektem sakralnym i państwo powinno go usunąć. Ale uwikłanie państwa w różne relacje z Kościołem, daleko wykraczające poza zapisy Konstytucji RP i konkordatu, nie pozwalają na podejmowanie decyzji zgodnych z prawem.
Redaktor naczelny „Rzeczpospolitej" Paweł Lisicki wyraża obawy, czy aby walka o krzyż (ja raczej sądzę, że jest to walka krzyżem i wokół niego) może otworzyć w Polsce drogę do zapateryzmu i walki z Kościołem oraz religią w przestrzeni publicznej. Wini za to między innymi Jarosława Kaczyńskiego. Ja uważam, że winni są wszyscy politycy, którzy pozwolili na to, aby Kościół katolicki przeniknął struktury państwa i wniknął w politykę. Warto w tym miejscu przypomnieć również opinię księdza Józefa Tischnera, który niemalże na łożu śmierci powiedział, że najbardziej boi się rozłamu w polskim Kościele. Kościół, godząc się na działanie Tadeusza Rydzyka, być może sam sobie taki rozłam szykuje.